niedziela, 1 października 2023

Od trupów w Anglii do duchów w Wenecji, czyli Agatha Christie vs Kenneth Branagh

 Od trupów w Anglii do duchów w Wenecji, czyli Agatha Christie vs Kenneth Branagh

 


Nie wiadomo, kto będzie bardziej wstrząśnięty. Kinoman, który zdejmie z półki świeżo opublikowane przez Wydawnictwo Dolnośląskie „Duchy w Wenecji”, czy też fan Agathy Christie, który postanowi obejrzeć najnowszą adaptację „Wigilii Wszystkich Świętych”.

W powieściowych „Duchach w Wenecji”, o dziwo, nie uświadczysz ani duchów, ani Wenecji. Wielbiciel klasycznych kryminałów, który uda się w najbliższym czasie do kina, będzie z kolei miał ich aż nadto.

Po „Morderstwie w Orient Expressie” i „Śmierci na Nilu”, Branagh proponuje nam adaptację (a raczej film na motywach) kolejnej powieści Królowej Kryminału. Nie będzie to jednak jeszcze jeden kolorowy, klasyczny kryminał w brytyjskim klimacie. Tym razem czeka nas podróż do mrocznego świata nadprzyrodzonych zjawisk, seansów spirytystycznych i przerażających zdarzeń. W pogoni za historią, której Agatha Christie… nigdy nie napisała.

Autor scenariusza, Michael Green, we wstępie do nowego wydania powieści, otwarcie przyznaje się do zabójstwa: „Wyznaję: popełniłem morderstwo. […] ukradłem tą genialną koncepcję – morderstwo na imprezie Halloween – a resztę uśmierciłem.” Jak zdradza, nie ma zamiaru się bronić – i czeka na osądzenie przez czytelników.

A zatem, panie Green, zobaczymy, czy zasługuje pan na ułaskawienie.

A zaczniemy tam, gdzie zaczyna się każde śledztwo…

Na miejscu zbrodni

Co do daty, świadkowie są zgodni. Zabójstwa dokonano 31 października wieczorem, w czasie helloweenowego przyjęcia dla dzieci. Występują wprawdzie pewne rozbieżności, jeśli chodzi o rok. Ale nigdy nie byłam szczególnie przywiązana do numerków i nie sądzę, żeby ta kwestia wpływała na istotę opowieści – więc nie będziemy się nią zajmować.

Co do miejsca, zaczyna się robić ciekawie. Akcja filmu rozgrywa się w Wenecji. Akcja książki – angielskiej wsi. U Greena mamy złowróżbną kamienicę, której nikt nie chce kupić ze względu na krążące opowieści o zamieszkujących ją duchach. U Christie – typowy angielski dom, w którym zupełnie „brak atmosfery zbrodni”. W filmie ginie medium prowadzące seans spirytystyczny. W książce – mała dziewczynka biorąca udział w przyjęciu.

Zdawałoby się – dwie zupełnie inne historie.

A jednak… Wbrew pozorom istotą obu opowieści jest bardzo podobne zdarzenie.

Green w niewielkim stopniu zmienia imiona postaci, co pomaga fanom Christie szybko wyłapać, kto jest kim. Zwłaszcza, że bohaterowie czasem nie do końca przypominają swoje pierwowzory, lecz ostatecznie (przynajmniej w niektórych przypadkach) odgrywają podobną rolę.

I w książce i w filmie wszystko zaczyna się od helloweenowego przyjęcia, na którym ofiarą zabójcy pada Joyce Raynolds. Tuż przed śmiercią utrzymuje, że wie coś na temat morderstwa, do którego jakiś czas wcześniej doszło w okolicy. Przynajmniej część zebranych bierze opowieść za wymysł mający zrobić wrażenie na gościach. Jednak jak to zwykle bywa, okazuje się, że przy wyznaniu Joyce obecny był morderca, który postanawia natychmiast ją uciszyć. Ciekawie przedstawia się fakt, że zabójcy w obu przypadkach początkowo decydują się na tę samą metodę – utopienie niewygodnej osoby w misie z wodą przeznaczonej do gry w wyławianie jabłek zębami. Michael Green jednak puszcza tylko oczko do miłośników Agathy Christie, po czym wraca do własnej opowieści. W jego filmie morderca szybko odkrywa, że zaatakował nie tę osobę co trzeba i w porę ją puszcza. „Prawdziwa” ofiara kończy – dość melodramatycznie – zrzucona z balkonu i dosłownie nabita na rękę stojącego niżej posągu. (Nie mam pojęcia z czego była ta rzeźba, ale gdyby w starożytności wykonywano równie wytrzymałe dzieła, to naukowcy nie zmitrężyliby tyle czasu na odtwarzaniu układu utraconych kończyn Wenus z Milo).

Oczywiście, aby znaleźć tego, kto zabił Joyce Raynolds, trzeba najpierw odkryć, kto dokonał rzekomego morderstwa sprzed lat.

Ha! I to jest właśnie wyzwanie. W książce trupów do „odkopania” jest bowiem do wyboru, do koloru. Z tym, że – niestety – większość z nich to przypadki całkowicie przyziemne. Ktoś został potrącony przez samochód, starsza pani miała atak serca, kto inny dostał nożem w plecy pod knajpą lub zmarł w inny ordynarny sposób. Zgaduj tu, człowieku, kto zabił, jeśli nie wiesz nawet, kto został zabity.

W filmie Poirot ma nieco prostsze zadanie – choć nie znaczy to, że zmarli nie przysporzą mu jeszcze kłopotów. Ale o tym za chwilę. Najważniejsze, że w tym przypadku od początku wiemy, kto zginął przed laty – była to córka pani domu, Alicia Drake… Z tym, że jej śmierć nie ma nic wspólnego z tymi „nudnymi”, szarymi zabójstwami z książkowej miejscowości. Dziewczyna wypadła przez okno i utopiła się w kanale. Na jej zwłokach znaleziono wyryte satanistyczne symbole, a ona sama krótko przed śmiercią popadła w obłęd. Do ostatnich chwil utrzymywała, że słyszy głosy zmarłych w czasie zarazy weneckich dzieci… Które, jak głoszą legendy, ciągle czekają aż dołączą do nich inni malcy. Przypadek…?

Nastraszyć Poirota

Klimatycznie „Wigilia…” i „Duchy w Wenecji” są od siebie bardzo odległe. Przy okazji „Morderstwa w Boże Narodzenie” pisałam już, że Agatha Christie – przy całym swoim geniuszu – raczej nie przemyca w książce za dużo świątecznego nastroju. Nie inaczej ma się sprawa z „Wigilią…”. Gdyby wyciąć pierwsze sceny helloweenowej zabawy, trudno byłoby nawet określić porę roku, w której rozgrywa się akcja. Listopad? Jaki listopad, wszędzie jest przecież słonecznie i pięknie. A samo Woodleigh Common, nawet w helloweenowy wieczór, pozostaje równie zwyczajne, jak jego nazwa (common – ang. pospolity, powszechny). Napięcie? Cóż, za wyjątkiem ostatnich stron, przez większość czasu głównie uśmiechamy się na kolejne zabawne monologi przyjaciółki Poirota, uroczej pani Olivier.

Fanów Halloween ucieszy na pewno to, że w przeciwieństwie do autorki Michael Green postanawia maksymalnie wykorzystać mroczny klimat tego święta. Przede wszystkim (to akurat zabieg w stu procentach w stylu Christie) ukróca całe to powieściowe wałęsanie się po miasteczku. Wszystkich bohaterów zamyka w jednej, (przypuszczalnie) nawiedzonej kamienicy. Jako że recenzja niniejsza nie ma na celu analizy tradycyjnych chwytów horrorowych (ten, kto pierwszy wymyślił duchy pokazujące się w łazienkowym lustrze, niech spróbuje kiedyś w nocy pójść do toalety!), nie będę rozwodzić się nad występującym w filmie wątkiem zdarzeń nadprzyrodzonych. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że ten – nie do końca Christie’owski dodatek zjaw – stanowi w pewnym sensie odpowiedź na jedno ze zdań padających w „Wigilii…”.

W pewnym momencie Ariadne Olivier rzuca pod adresem Poirota: „Nikt naprawdę nie wie, co jest w stanie pana zdenerwować. Tak wiele rzeczy przyjmuje pan ze spokojem”.

Trzeba jej przyznać – ma rację. Niewiele jest rzeczy, które zachwiałyby „małymi, szarymi komórkami” belgijskiego detektywa. Jeśli patrzy na kobietę – to z perspektywy postronnego estety. Jeśli idzie urokliwą leśną ścieżyną – to tylko dlatego, że nie ma drogi, bo inaczej nie ryzykowałby zniszczeniem butów. Jeśli ktoś przeprowadza zamach na jego życie – to dowodzi tym samym słuszności jego dociekań.

Mam wrażenie, że Michael Green od początku próbował Poirota nieco „uczłowieczyć”. I bardzo dobrze – to chyba, przy wszystkich swoich słabostkach, najmniej ludzki detektyw u Christie. W poprzednich ekranizacjach mieliśmy więc już wątek jego przeżyć wojennych. Ukochaną sprzed lat. Wyraźne i bynajmniej nie tak zabawne jak w książkach zmęczenie tym, że świat nie jest tak symetryczny, jak być powinien… Ale w głównej części „Duchów…” scenarzysta przeszedł sam siebie. Zupełnie jakby rzeczywiście zadał sobie pytanie: „Co mogę zrobić, żeby wyprowadzić Poirota z równowagi…? I to nie w zaciszu sypialni czy wśród wspomnień, ale na oczach wszystkich zebranych?”.

Odpowiedź? Duchy. Duchy, w które Poirot nie wierzy – a które właśnie to on zaczyna widywać. On… Jedyny stuprocentowy racjonalista w całym tym rozhisteryzowanym, niemyślącym logicznie towarzystwie. Czyżby jakaś siła próbowała udowodnić słynnemu detektywowi, że popełnia błąd, nie wierząc w zjawy? A może jego nieomylny umysł zaczyna szwankować? Niemal słyszymy te pytania przelatujące przez umysł bohatera. Po raz pierwszy widzimy słynnego Herkulesa rozproszonego w czasie przesłuchań, czy – bez cienia godności – wpadającego do łazienki żeby się opanować. (A jako widzowie przeżywamy to prawie tak mocno jak on - film jest bowiem "niestety" bardzo dobrze zrobiony i przy niektórych scenach ciężko nie podskoczyć z zaskoczenia).

Czy warto?

To jedno z tych pytań, na które odpowiedź naprawdę brzmi: „to zależy”.

W stosunku do oryginału Green naprawdę mocno „odleciał”. Bieganie z pistoletami w najnowszym „Orient Expressie” i pływające pod pokładem ciało w „Śmierci na Nilu” to nic w porównaniu z „Duchami w Wenecji”. Zmieniają się okoliczności, klimat, a także osoby zamordowanych.

A jednak nie można nazwać tego filmu stricte horrorem. Bo kiedy odsuniemy na bok wszystkie nadprzyrodzone zdarzenia i przerażające sceny odkryjemy klasyczny, kryminalny szkielet. Z intrygą skonstruowaną w stu procentach w stylu Agathy Christie… Oraz garścią momentów, które od razu wywołają porozumiewawczy uśmieszek na twarzach jej fanów.

Jeśli przywiązałeś się do oryginalnej wersji „Wigilii Wszystkich Świętych” i wszelkie zmiany uważasz za świętokradztwo – raczej nie jest to film dla Ciebie.

Ale… Jeśli kochasz Christie i Poirota, że za tymi wąsami pójdziesz nawet na horror… Jeśli jakimś sposobem należysz do tej grupki, która oprócz klasyki kryminału pożera powieści grozy… Albo jeśli czytając tę recenzję pomyślisz sobie: „To jest tak dziwne, że muszę to zobaczyć na własne oczy”…

Jeśli jesteś gotowy na „szybki rozejm” ze scenarzystą, półtorej godziny na krawędzi fotela i kilka nieprzespanych nocy…

To koniecznie wpadnij do kina.

A jak już wrócisz – daj znać co myślisz.

Wkrótce druga część recenzji. Tym razem wersja dla tych, którzy film (i powieść) już znają... Czyli dlaczego zakończenie "Duchów w Wenecji" jest w stu procentach w stylu Christie i jakie sekretne nawiązania do jej książek przemycił Green w finale.

___

Wszystkie cytaty z książki i wypowiedzi Michaela Greena na podstawie pozycji „Duchy w Wenecji”, Agatha Christie, tłum. Krzysztof Masłowski, wyd. Dolnośląskie, 2023

Film „Duchy w Wenecji” [film], reż. Kenneth Brannagh, 20th Centaury Studios, 2023

Rozważania zamieszczone w recenzji (zwłaszcza we fragmencie "Nastraszyć Poirota"), za wyjątkiem tych oznaczonych wyraźnie jako słowa Michaela Greena, stanowią moje osobiste przemyślenia i nie zostały zweryfikowane przez osoby związane z filmem "Duchy w Wenecji".

niedziela, 13 sierpnia 2023

„Północ i południe” (seria), John Lakes

 „Północ i południe” (seria), John Lakes

 

              Zaczęło się od plakatu.

              Pojawił się na mojej codziennej drodze do szkoły. W miejscu, gdzie do tej pory wywieszano tylko reklamy leków i filmów.

              Tym razem na afiszu widniała śliczna, elegancka okładka książki.

              Jako dziecko, które wychowało się na zakurzonych powieściach ze strychu, nigdy nie sądziłabym, że dam się złapać na coś takiego. A jednak. Pewnie swój udział tym wszystkim miał też fakt, że tytuł książki nie był mi obcy. Mama czasami wspominała stary serial „Północ i Południe”, który swego czasu z upodobaniem oglądała. A jako że jakiś czas temu pochłonęłam „Przeminęło z wiatrem”, założyłam optymistycznie, że ta książka także mi się spodoba. (Najwyraźniej zblakło już we mnie wspomnienie bolesnych przeżyć po tym, jak na fali „Zbrodni i kary” postanowiłam przeczytać „Wojnę i pokój”). I radośnie (sugerując się podobieństwem okładki do „Małych kobietek”) zdecydowałam, że ostatni dzień matur uczczę wizytą w księgarni. Stacjonarnie, bo po co się wysługiwać kurierami?

              I tak oto znalazłam się na Mikołajowie, uzbrojona jedynie w szmacianą torbę, wlokąc do domu nie jedno, ale trzy tomiszcza po osiemset stron każde i nie mając zielonego pojęcia, co ja właściwie kupiłam…

              Rodziny Hazardów i Mainów różni wszystko. Jedni to potomkowie ubogiego imigranta, którzy dzięki przedsiębiorczości kilku pokoleń osiągnęli fortunę. Drudzy z pochodzenia związani są z francuską szlachtą, jednak sercem – z pięknym, honorowym światkiem Południowych plantatorów. Ci pierwsi żyją w cieniu swojej olbrzymiej stalowni na Północy, rzucającej na okolicę nieustanne refleksy ognia i dymu. Ci drudzy całe życie spędzili w pięknej, otoczonej dziką roślinnością i polami ryżowymi rezydencji w Karolinie Południowej. Jedni – mniej lub bardziej – interesują się abolicjonizmem. Drudzy utrzymują się dzięki pracy niewolników. Ich losy krzyżują się, kiedy George Hazard i Orry Main trafiają razem do akademii wojskowej w West Point. Zdaje się, że przyjaźń, która połączyła bohaterów, na zawsze zwiąże ze sobą ich rodziny… Jednak w kraju wrze. Abolicjoniści coraz głośniej domagają się wyzwolenia niewolników, zaś Południe zaczyna mówić o secesji. Różnice poglądów obracają przeciw sobie nawet najbliższych. Akcent i pochodzenie staję się piętnem. A ci, którzy usiłują zachować czysty osąd wśród fanatyków, spotykają się z nienawiścią obu stanowisk.

              Zbliża się wojna, która na zawsze położy się cieniem na amerykańskiej historii… A Mainowie i Hazardowie znajdą się po przeciwnych stronach.

              Czy ich przyjaźń przetrwa tę próbę?

              Lubimy ostre kontury. Chcemy, żeby wszystko dało się od razu rozpoznać i wsunąć do odpowiedniej „szufladki”. To jest dobre, to złe. I bardzo słusznie. Trzeba rozróżniać między tymi dwiema opcjami.

              Nie inaczej jest z wojną secesyjną. Zapisała się w naszej pamięci jako walka między dwiema kontrastującymi opcjami. Jedna strona za niewolnictwem, druga przeciw. To wygodny podział. Wiemy, na czym stoimy. I potrafimy z łatwością powiedzieć, co jest dobre, a co złe. Zapominamy jednak o tym, że życie nie jest czarno – białe. I jeszcze się nie zdarzyło, żeby po danej stronie konfliktu walczyli sami szlachetni ludzie, a po drugiej – ich zupełne przeciwieństwa.

              Dlatego pisanie o historii jest takie trudne. Źle będzie, jeśli wyprodukujemy dydaktyczną powiastkę, która obwinia pół narodu o bycie potworami. Jeszcze gorzej, jeśli wyjdzie namiętne użalanie się nad losem i rozterkami ludzi, którzy przez lata utrzymywali inną rasę w ucisku (i całkiem dostatnio dzięki temu żyli).

              A jednak Lakesowi udało się uniknąć tych pułapek. I naprawdę uczciwie przedstawić kwestię wojny secesyjnej.

              Przede wszystkim: dostrzega, że walka tylko z pozoru toczyła się między dwoma różnymi poglądami na sprawę niewolnictwa. W rzeczywistości przecież każda ze stron była wewnętrznie podzielona i skupiała w sobie najróżniejszych ludzi. I to – niestety – nie samych honorowych, szlachetnych obywateli, którzy mają nieszczęście wyznawać odmienne wartości. Na kartach książki spotkamy więc fanatyków. Oportunistów chcących wykorzystać głoszone idee do zdobycia potęgi. A także lojalistów, którzy nie potrafią zostawić stanu bez obrony – nawet jeśli będą musieli walczyć za sprawę sprzeczną z ich wartościami. W dodatku – na ile się orientuję – te odmienne przekonania nie są tylko wymysłem autora. Jak dowiadujemy się z posłowia, w trakcie prac nad serią John Lakes odbył podróż na Południe aby porozmawiać z potomkami tych, którzy walczyli w wojnie secesyjnej. Zapoznał się także z dokumentami z epoki. Wszystko po to, aby zrozumieć, co kierowało członkami Konfederacji. I chyba mu się to udało.

              Po drugie: autor zauważa, że ludzie są istotami złożonymi. Nie zawsze sami wiedzą, co myślą i czego oczekują. Na ich czyny wpływają nie tylko abstrakcyjne wartości, ale też emocje, osobiste sympatie bądź antypatie, naciski społeczne, potrzeby, przeżycia. A to może spowodować ewolucję poglądów. I tak człowiek, który szczerze pogardza niewolnictwem, może na przykład stanąć w jego obronie, kiedy zaatakowana zostaje jego duma mieszkańca Południa.

              Po trzecie: problem zniesienia niewolnictwa to nie tylko kwestia jednego traktatu. To też pytanie jak (i czy) włączyć do społeczeństwa olbrzymią, niewyedukowaną, pozbawioną środków do życia grupę obywateli. Bez świadomości politycznej, ale za to mającą niskie wymagania, dwie ręce do pracy i palce do postawienia krzyżyka na liście wyborczej. John Lakes podkreśla, że to nie podniesienie ręki za wyzwoleniem świadczy o charakterze człowieka. Czy tolerancyjnymi można nazwać tych, którzy nazywają niewolnictwo grzechem, ale nie życzą sobie czarnoskórych na ulicach swoich miast? Kto robi więcej dla tych ludzi: północni politycy, którzy przegłosowali ustawę, czy południowa plantatorka, prowadząca szkołę dla byłych niewolników? Czy wolnymi można nazwać tych, którzy snują się bez celu po stanie, aż zdobędą półdarmową pracę, albo sklepy odmówią im kredytów?

              I po czwarte: przy wszystkich tych roztrząsanych problemach autor nie waha się jasno określić granicy między dobrem a złem. Krytykuje więc pogoń za zyskiem i potęgą kosztem ludzi – czy chodzi o niewolnictwo, czy o politykę bądź handel. Piętnuje fanatyzm, histerię i rozbudzanie skrajnych emocji (u OBU stron) – jako prowadzące do konfliktów. Wytyka obłudę.

              Przede wszystkim jednak – dowodzi, jak potworną rzeczą jest wojna.

              Niszczy ona wszystko. Każdy bohater książki jest w jakiś sposób przez nią zraniony.

              Czasem są to drobne rzeczy. Stara blizna. Dodatkowy kieliszek whisky każdego dnia. Milczenie na temat pewnych zdarzeń. Innym razem to olbrzymie zmiany. Zniszczenie całego domu. Okaleczenie. Zakrzepnięcie w bólu i nienawiści, stopniowo spaczające charakter. Obawa przed utratą ukochanej osoby, która zmusza do izolacji i życia w samotności. Utrata celu i zagubienie w powojennym świecie.

              „Północ i Południe” to seria dla tych, którzy szukają dramatycznych, pięknych opowieści o miłości, nienawiści i wszystkich namiętnościach rządzących ludzką duszą. Dla tych, dla których liczy się ta część historii, która wpija się w serce i umysł, zmuszając do refleksji.

              Ale przede wszystkim – dla tych, którzy chcą się uczyć.

              Uczyć się uczciwego wysłuchiwania wszystkich racji. Niezależnego myślenia. Prawdziwej tolerancji. Dostrzegania zła w najmniejszym jego przejawie.

              I wybierania dobra.

________

„Północ i Południe”, John Lakes, tłum. Mieczysław Dutkiewicz, wyd. Albatros 2022

„Miłość i wojna”, John Lakes, tłum. Mieczysław Dutkiewicz i Feliks Netz, wyd. Albatros 2023

„Piekło i niebo”, John Lakes, tłum. Zbigniew Białas, wyd. Albatros 2023

 

 

niedziela, 2 lipca 2023

„Sklepik z marzeniami”, Stephen King

 „Sklepik z marzeniami”, Stephen King

 


Czy to ja zarzekałam się, że nie będę czytać horrorów?

Cóż, przyznaję się, nie za długo wytrwałam w tym postanowieniu😊.

Dalej uważam, że nie jestem stworzona do czytania o potworach i psychopatach biegających z piłą. Tym bardziej, że przy panujących temperaturach ciężko jest spać z kołdrą naciągniętą na głowę. A jednak… gdy ktoś odważniejszy ode mnie opowiada o jakimś horrorze, czasem kusi mnie, aby poznać zakończenie. Zwłaszcza, kiedy historia jest nie tylko ciekawa, ale i ma jakieś drugie dno…

Sklep pojawia się w Castle Rock znikąd. Staroświecka markiza, dziwaczna nazwa i zapowiedzi, że „czegoś takiego jeszcze nie było”, wywołują w mieszkańcach jawne pobłażanie i ukrytą ciekawość. Właściciel okazuje się równie zagadkowy, co jego sklep. Choć w pierwszej chwili pan Gaunt budzi obawę niepokojącym spojrzeniem dwukolorowych oczu i odstręczającym dotykiem, przy bliższym poznaniu szybko zyskuje. Ten czarujący, życzliwy starszy pan znajduje czas na wysłuchanie i indywidualną obsługę każdego klienta. W jego sklepie znaleźć można dziesiątki codziennych, uroczych drobiazgów… Ale też karty piłkarskie z autografami wypisanymi specjalnie dla nabywcy, cudowną deseczkę z Arki Noego, czy grę umożliwiająca przewidzenie wyników wyścigów konnych. A wszystko to za symboliczną opłatę oraz… niewinny figiel spłatany innemu obywatelowi. Nie mija wiele czasu, a jego klientami staje się większość mieszkańców. Jednak żarty stają się coraz bardziej niebezpieczne…

Choć sporo u Kinga fantastyki (hipnoza, wpływanie na odległość na ludzkie sny itp.), jego historia nie jest tylko zmyślną bajeczką do straszenia czytelników. Wbrew pozorom pan Gaunt nie zawdzięcza bowiem swoich sukcesów ani niesamowitym zdolnościom, ani nawet czarodziejskiemu asortymentowi. Przede wszystkim jest znakomitym psychologiem, obserwatorem i manipulatorem. Wie, że – wbrew pozorom – nie wystarczą piękne towary i ludzka chciwość aby sobie kogoś podporządkować. Bohaterowie kupują ten czy inny drobiazg nie ze względu na jego cudowne właściwości. Niektóre przedmioty nie są nawet zaczarowane; równie dobrze można by je nabyć w każdym innym sklepie. Nie, kluczowe jest znaczenie, jakie nadają mu przeżycia kupującego. Pan Gaunt wykorzystuje coś więcej niż żądza posiadania. Żeruje na najwrażliwszych fragmentach duszy, tych, które zabezpieczamy przed innymi w obawie przed zranieniem. Na strachu, wstydzie, ale też miłości, czułości i delikatności. Sprzedaje nie wędkę – lecz wspomnienie chwil spędzonych z ojcem. Nie fajkę – ale poczucie mądrości i elegancji. Nie sztuczny, lisi ogon – ale nadzieję na powrót do życia sprzed nałogu. Dlatego też (dosłownie i w przenośni) bezcenny nabytek jednej osoby dla innej wydaje się bezwartościowym śmieciem.

Podobnie jak sprzedawane w sklepiku towary ucieleśniają marzenia klientów, płatane im kawały stanowią realizację ich najskrytszych obaw. Zarówno tych uzasadnionych, jak i zupełnie irracjonalnych.  Jednak ta „fizyczna” forma jest tylko pozorem, kształtowanym nie tylko przez jakieś magiczne moce, ale przede wszystkim przez wyobrażenia i uprzedzenia klientów. I tak jak potrafią dostrzec towar godny najwyższej ceny w zepsutym starociu, tak też interpretują złośliwe kawały jako źródło poczynań znienawidzonej osoby. I w jej stronę kierują całą swą furię. Nawet nie przychodzi im na myśl, że ich odwieczny wróg może być niewinny. Nic dziwnego, że wkrótce pan Gaunt może zamknąć sklep i przestać zlecać kolejne kawały. Po prostu obserwować. Bo trafieni w najczulszy punkt, zwróceni przeciw sobie obywatele sami dokonają dzieła…

Jednak to nie kolejny tani horror. Bo – paradoksalnie – największe wrażenie robią nie te końcowe, spektakularne sceny, ale to, co dzieje się cały czas w zakamarkach dusz bohaterów. Autor znakomicie ukazał ten cichy dramat klientów Gaunta. Dobrych ludzi, którzy ten jeden raz zrobili coś złego. Chorobliwe przywiązanie miesza się tu z obrzydzeniem względem nabytków. Wyrzuty sumienia – z obawą, że niecne czyny pójdą na marne. Lęk i wstyd – z rozpaczliwą tęsknotą za towarzystwem drugiego człowieka. To poruszające, uchwycone z fotograficzną dokładnością studium cierpienia… Które prowadzi tylko do większego uzależnienia od człowieka stojącego za wszystkimi tymi zdarzeniami. Można tylko pogratulować Kingowi psychologicznego wyczucia!

Niestety na kartach książki znaleźć można niemal wszystkie te rzeczy, których w literaturze nie trawię. Może zniosłabym jakoś ilość przekleństw. Mogłabym też tolerować fakt, że wszyscy wierzący w książce to fanatycy, którzy nic tylko obrzucają przeciwników niewyszukanymi obelgami. Ale naprawdę ciężko jest zamknąć oczy na fakt, że autor podlewa to wszystko erotyzmem. I to w najbardziej ciężkostrawnej formie. Rozumiem, że w niektórych (specyficznych) wątkach nie dało się tego uniknąć. Ale połowa takich fragmentów nie wnosi nic do fabuły, a wręcz spłyca charakterystykę niektórych bohaterów, którzy wydają się zainteresowani tylko jednym. A jeśli już autor naprawdę nie mógł niczego skreślić – czy nie mógłby chociaż zdobyć się na większą subtelność?

Mimo tych minusów, muszę przyznać, że Stephen King ma prawdziwy talent. Od powieści ciężko się oderwać. Zdarzenie za zdarzeniem, decyzja za decyzją, wzmagają napięcie aż do (naprawdę) wielkiego finału. Jednak choć dzieje się coraz więcej i coraz szybciej, autor znajduje czas na skłonienie nas do przemyśleń o tym, co ważne. Nie popada w tanie moralizatorstwo. Po prostu pokazuje, do czego może doprowadzić nas chciwość, nienawiść i strach. Jak spaczone wartości mogą obrócić się przeciw nam. Jak łatwo jest zrujnować życie innym – i sobie.

Ale też dowodzi, że zawsze mamy wybór.

A aby pokonać zło czasem wystarczy powiedzieć mu: „nie”.

Poznaj też inne książki Stephena Kinga.

___

"Sklepik z marzeniami", Stephen King, wyd. Albatros, 2019

piątek, 23 czerwca 2023

Zamiast na ryby, chodźmy na… książki!

Zamiast na ryby, chodźmy na… książki!

 Książkobranie we Wrocławiu


Wracasz z zakończenia roku, wchodzisz do pokoju i widzisz tę cudowną stertę książek, które na ciebie czekają? A może właśnie stoisz nad walizką i zastanawiasz się, które ze znanych na pamięć czytadeł przeczytać (znowu!) na wakacjach? Pamiętaj, że nie ma takiej biblioteczki, której nie dałoby się (jeszcze) powiększyć!😊 A na dwa całe dwa miesiące potrzeba całkiem sporo lektur… Zwłaszcza, że właśnie zaczęło się wrocławskie Książkobranie!

Namiot w pierwszej chwili wydaje się niewielki; wtulony w kąt rozległego placu, przyciśnięty do bryły wrocławskiego dworca. A jednak w środku mieści się wszystko, co potrzebne. I choć stoisk jest niewiele, znajdzie się na nich całkiem szeroka oferta książek. Do tego miejsce do siedzenia, kawiarnia, a nawet… fontanna, w której pluskają się dzieci. Jej szum od razu wprowadza uspakajający nastrój. Biały sufit chroni przed palącym, odbijającym się od betonu słońcem, a przez uniesione boczne klapy wpada nieco świeżego powietrza. Czegóż jeszcze mógłby sobie życzyć mól książkowy?

Książkobranie było dla mnie przede wszystkim pierwszym spotkaniem z „Samowydawcami” – self-publisherami skupionymi w ramach jednej księgarni. W ten sposób (przynajmniej w założeniu) można łatwo i profesjonalnie dotrzeć do czytelników. I nie trzeba do tego celu specjalnie budować i reklamować własnej strony internetowej ze sklepem.

Nigdy dotąd (a przynajmniej nie świadomie) nie miałam styczności z self-publishingiem. Dlatego też na początku miałam nieco mieszane uczucia. Jedna część mnie (ta czytelnicza, nakarmiona „Wyspą Camino” i „Pamiętnikiem księgarza”) wyobrażała sobie pojedynczy, opuszczony stół z mnóstwem zalegających, nieatrakcyjnych czytadeł. Druga (ta odpowiadające za pisarskie ambicje) podszeptywała: „Weź coś może kup, bo to w końcu nasi”.

Tymczasem rzeczywistość okazała się jeszcze inna.

Na gości czeka nie jedno, ale kilka stoisk – każde obsadzone przez innego pisarza. Trudno znaleźć sprzedawców, którzy bardziej znają się na oferowanym towarze – odpowiadają przecież za każde słowo. Wystarczy, że weźmiesz książkę do ręki i zmarszczysz brwi, próbując wywnioskować coś z tytułu – a autor już spieszy z pomocą, zarysowując ogólny zarys fabuły i tematyki. Jedna z pisarek podsuwa nawet do przeczytania co ciekawsze fragmenty, żeby czytelnik mógł zapoznać się z jej stylem (wreszcie ktoś, kto rozumie, że bez tego – ani rusz!). Inna zdradza, skąd pochodzi stare okno, którego zdjęcie widnieje na okładce jej książki. Do akcji włącza się również przywódca całego przedsięwzięcia, Mateusz Rogalski. Gdy tylko zauważa, że jakoś nie ciągnie nas do pisanej przez niego fantastyki, proponuje kilka kryminał, do którego przeczytania „zmusiła go koleżanka” – i który ostatecznie bardzo mu się spodobał. A jego zaangażowania w opowieść w żaden sposób nie osłabia czujne obserwowanie poczynań szalejącego wokół malca – i przechwytywanie zielonej piłki, gdy tylko ta zmierza w stronę gości lub książek😊.

Przy wydawnictwie Iuvi następna niespodzianka. W przerwach między wyjaśnianiem warunków promocji a reklamowaniem książek, sprzedawca poluje na amatorów gier logicznych. Podczas gdy ja próbuję zdecydować, co kupię, mama zostaje pojmana i usiłuje powpychać długie „śrubki” w otwory w plastikowym pudełeczku – tak, aby zmieścić wszystkie. Siostra zaś walczy z upchnięciem na maleńkiej planszy czerwonych, pozawijanych elementów. Nie ocalała nawet dwójka przechodzących w pobliżu studentów. Przyspieszenie kroku i odwrócenie wzroku zostało natychmiast odnotowane, a panom rzucono wyzwanie:

- Wydaje wam się pewnie, że to zabawki dla dzieci, co? Zapraszam, sami zobaczycie, że to nie takie łatwe!

Olbrzymim plusem są liczne przeceny. To świetna okazja, żeby kupić książki, które mogą w każdej chwili zniknąć z rynku, za dziesięć – piętnaście złotych. Zanim okaże się, że wymarzony tytuł można już zdobyć tylko na OLX-ie, gdzie jakiś bibliofil-spekulant nalicza ceny, jakie tylko sobie wymarzy. Niektóre wydawnictwa kuszą jeszcze bardziej: każda kolejna z takich tanich książek będzie kosztować złotówkę mniej. Nie brakuje też „klasycznych” obniżek – tabliczki „30 procent taniej” aż krzyczą ze stoisk.

Książkobranie to świetna okazja dla wszystkich dojeżdżających.  Od razu wracają wspomnienia mojego ukochanego Empiku (niestety już zlikwidowanego ), w którym można było spędzić najprzyjemniejsze w życiu dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. Wystarczy wyskoczyć z wagonu – i już jest się na miejscu. Szkoda tylko, że na samym dworcu nie ma żadnego plakatu informującego o wydarzeniu.

Każdy znajdzie tu coś dla siebie: książki historyczne, religijne, kryminały, romanse, komiksy i fantastyka tylko na Was czekają! A nieczytający przyjaciele moli książkowych mogą skorzystać z bogatej oferty gier planszowych i płyt z muzyką.

Targi trwają do niedzieli 25 czerwca 2023.

 

niedziela, 26 marca 2023

MICKIEWICZ Z BURGEREM, czyli ciężkie jest życie humanisty w otchłaniach internetu

MICKIEWICZ Z BURGEREM, czyli ciężkie jest życie humanisty w otchłaniach internetu

 

W pewnym polskim serialu jest taki odcinek, który powinien obejrzeć każdy humanista chcący stosować w swojej pracy narzędzia nowoczesnej technologii.

Otóż jeden z bohaterów, w okolicznościach bliżej mi nieznanych, natrafia na bezcenny dokument spisany przez samego Mickiewicza. Niestety, jego pomoc domowa myli manuskrypt z listą zakupów. Wkłada go nieporządnie do torebki, która wkrótce zostaje skradziona. W finałowej scenie niepocieszony właściciel, rwąc sobie włosy z głowy, odmalowuje przed winowajczynią wizję poniesionej straty. Kobieta tylko patrzy na niego z wyrzutem i mówi: „A ja we wszystkich sklepach szukałam wody mineralnej Świtezianka”!

Pozwolę sobie postawić tezę, że twórca owego filmowego arcydzieła stosunkowo trafnie przedstawił funkcjonowanie wyszukiwarki internetowej.

Kto nigdy nie próbował napisać SMS-a na chińskim telefonie z angielską autokorektą, ten nigdy nie pojmie, jak rewolucyjny jest to wynalazek.

Ten prosty algorytm analizuje podane przez użytkownika słowa kluczowe i zwraca najlepsze z dostępnych wyników.

Z niezłomnością betonowego koła ratunkowego chroni humanistów przed odfrunięciem w obłoki abstrakcji. Zmusza do zanurzenia się w otchłaniach codzienności w poszukiwaniu nowych, oryginalnych perspektyw analizy utworów literackich. Demaskuje prawdziwe oblicze pozornie lirycznych i nieskażonych współczesnością tekstów. I przede wszystkim – dowodzi niezwykłej aktualności poezji preromantycznej.

Ponadprzeciętną domyślność, przenikliwość i nieszablonowość skojarzeń wyszukiwarek poznałam dogłębnie przygotowując się do olimpiady polonistycznej.

Zanurzmy się w tym bitowym strumieniu świadomości. I odkryjmy, w jak niezwykłe rejony może nas zabrać… wprowadzony do komputera tytuł wiersza.







Cytaty z komiksu pochodzą z artykułu M. Żmigrodzkiej „Ballady i romanse wobec tradycji niemcewiczowskiej”, „Pamiętnik Literacki: czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej”, nr. 47, 1956. 

Cytat o powrocie do natury autorstwa własnego.

Tytuł ballady o "kochliwej gosposi" autentyczny, uzupełniony o dopisek: "ballada ludowa".

Uwaga. Zamieszczenie w komiksach autentycznych nazw firmowych wynika wyłącznie ze specyfiki tekstu. Post nie ma na celu zareklamowania żadnych towarów czy usług.

niedziela, 5 marca 2023

„Zanim wystygnie kawa”, Toshikazu Kawaguchi

„Zanim wystygnie kawa”, Toshikazu Kawaguchi

Kawę pije się u nas dwa razy dziennie. Po śniadaniu i po obiedzie.

Konkretniej: pije ją moja mama. Zawsze z tego samego, beżowego kubka „z falbanką”, na tej samej kanapie w salonie.

Na pół godziny, czasem na dłużej, wszystko w domu ulega zawieszeniu. Kiedy skończy, zgodnie z niepisaną umową, czekać będą na nas chwasty do wyrwania, lekcje do odrobienia, podłogi do odkurzenia. Ale póki rytuał trwa, czas staje w miejscu. Fotele zapraszająco rozchylają oparcia, nieprzeczytane książki wychylają się z półek.

A ja uruchamiam komputer i otwieram plik z następną recenzją.

 

Kawiarnia znajduje się w jednej z bocznych uliczek Tokio. Nijaki szyld prowadzi przybyszów pod powierzchnię ulicy, do malutkiego pomieszczenia w odcieniu sepiowej fotografii. Kilka niedziałających zegarów, jeden gatunek ziaren kawy, jedna kobieta w białej sukience, od niepamiętnych czasów siedząca przy stoliku.

Miejsce to zasłynęło tylko na chwilę.

Kiedy po mieście rozeszła się fama, że można tutaj przenieść się w czasie.

Jest tylko jeden haczyk: musisz wrócić zanim wystygnie kawa.

 

W amerykańskich filmach wszystko jest prostsze i trudniejsze zarazem. Jeśli cofasz się w czasie, robisz to po to, aby coś zmienić. Czasem zmiana jest niewielka i ostatecznie doprowadza Cię z powrotem do punktu wyjścia. Czasem udaje się aż za bardzo i przypadkiem wymazujesz fragment swojej teraźniejszości. A czasem naprawdę wszystko naprawiasz.

Toshikazu Kawaguchi nie daje bohaterom takiej szansy.

Nie można zmienić teraźniejszości. To jedna z głównych zasad obowiązujących w kawiarni.

Wszystkie sformułowane są z podobną, iście japońską skłonnością do porządku i oszczędzania słów. Choć nie mają one żadnego racjonalnego uzasadnienia, obsługa uważa przestrzeganie ich za rzecz najzupełniej naturalną. I nikt z pracowników nie ma zamiaru wnikać w to, skąd się wzięły, ani dlaczego brzmią tak, a nie inaczej. To właśnie rygoryzm panujących reguł sprawia, że książka ma zupełnie inny klimat niż inne opowieści o podróżach w czasie. Mówiąc bohaterom, że nie mogą nic zmienić, i uwiązując ich na jednym, konkretnym krześle zaledwie na kilka minut, autor ogranicza ich pole manewrów do rozmowy.

Krystyna Siesicka napisała kiedyś, że człowiek jest nieprzekładalny na słowa. Chyba wszystkie japońskie książki, jakie dotąd czytałam, w jakiś sposób dotykają tego problemu. Nie inaczej ma się sprawa z powieścią Kawaguchi. To właśnie słowa są tu najważniejsze. Nieco niezręczne, sztywne, wymieniane nad filiżanką kawy. Niekiedy niewyobrażalnie obojętne, czasem wręcz szorstkie, kryjące pod swoją powłoką burzę szalejących emocji. Teoretycznie bohaterowie nie mają nic do stracenia. Czegokolwiek by nie powiedzieli, rozmówca w teraźniejszości nie będzie nic pamiętał. A jednak skrupuły i społeczne więzy działają. I zamiast wykrzyknąć „kocham cię”, bohaterowie jak najdłużej rozprawiają o rzeczach obojętnych. Bo co możesz powiedzieć bliskiej osobie, jeśli wiesz, że w teraźniejszości ona już nie żyje? Jak masz rozmawiać z matką, której nigdy nie poznałeś? I jak poprosić kogoś o informację nie zdradzając mu, że wkrótce straci pamięć?

Autor przedstawia cztery oddzielne historie, których akcja rozgrywa się w kawiarni. Mimo, że opowieści można czytać osobno, pozostają one ze sobą ściśle związane. W każdym z tekstów przemyca parę elementów, które w kolejnych rozdziałach wysuną się na pierwszy plan. Jednak choć miejsce akcji, bohaterowie i główna oś wydarzeń (podróż w czasie) nieustannie się powtarzają, autor unika wpadania w pułapkę schematyzmu. Przenoszenie się w przyszłość, w przeszłość, spotkania z osobą z innego czasu… Toshikazu Kawaguchi za każdym razem wnosi do historii coś świeżego. A przy tym zachowuje spójność i charakterystyczny styl całości.


„Zanim wystygnie kawa” to powściągliwa, elegancka opowieść o emocjach i relacjach międzyludzkich. Intrygujący pomysł. Ambicja, która uniemożliwiła mu przerodzenie się w kolejne sensacyjne, oklepane czytadło. Wyczucie w tworzeniu opisów przeżyć, dzięki któremu mniej naprawdę znaczy więcej.

Nawet okładka, estetyczne arcydzieło przypominające w dotyku skórę, zaprasza do tego, by wziąć książkę do ręki i już jej nie puścić.

Nawet jeśli czyta się ją nieco dłużej niż stygnie kawa 😊.

___

Cytat w tytule pochodzi z przekładu Joanny Dżdży, wyd. Relacje, 2022 

 

 

niedziela, 26 lutego 2023

„Siedem śmierci Evelyn Hardcastle”, Stuart Turton

„Siedem śmierci Evelyn Hardcastle”, Stuart Turton

 

Nie wierzę wydawcom, którzy porównują książki do innych tekstów czy filmów.

W znacznej większości przypadków jest to po prostu tani chwyt marketingowy. Nie masz pomysłu na zareklamowanie powieści? Ogłoś, że przypomina losowo wybrany wybitny tekst z tego samego gatunku. Każdy kryminał mogłaby spokojnie napisać Agata Christie. Seria dla dzieci o magicznych zwierzętach to… następca „Władcy Pierścieni”.

Dlatego kiedy na jakiejś ulotce natrafiłam na powieść porównywaną do mojej ukochanej „Incepcji”, nie rzuciłam się na nią od razu. Założyłam, że to tylko puste słowa.

Jak się okazało, myliłam się tylko częściowo.             

Była to „Incepcja” podniesiona do kwadratu i zmieszana z „Déjà vu”.

 

Budzi się w środku lasów otaczających posiadłość Blackheath, zziębnięty i przerażony. Nie wie kim jest, ani jak się tam znalazł. A jedyną rzeczą, jaką sobie przypomina, jest imię nieznajomej kobiety – Anny. Wkrótce jednak utrata pamięci okazuje się jego najmniejszym problemem.

Jeszcze tego samego wieczoru w Blackheath zginie córka właścicieli, Evelyn Hardcastle. To właśnie główny punkt mrocznej gry, w którą wplątany został Aiden. Od tej pory będzie przeżywać ten sam dzień raz za razem, co rano budząc się w ciele innego mieszkańca rezydencji. Może się uwolnić tylko jeśli odkryje, kto dokona zabójstwa. Jeśli nie uda mu się w ciągu ośmiu dni – wszystko zacznie się od początku. Musi jednak się spieszyć. Nad tą samą zagadką pracują bowiem również jego rywale. A z Blackheath może wydostać się tylko jedna osoba…


Złudna okazała się prostota notki wydawniczej na okładce. Rzeczywiście, bohater „każdego ranka przez osiem dni budzi się w ciele innego gościa”…

Inna sprawa, że kolejność zdarzeń, potrafi być rzeczą względną.

Choć z perspektywy Aidena naprawdę mija pełne osiem dni, w rzeczywistości… wszystko dzieje się w tym samym czasie. Oprócz bohatera po domu równocześnie kręci się siedem innych jego wcieleń, przeżywających różne momenty cyklu w ciałach różnych gości. I tak Aiden z drugiego dnia może otworzyć drzwi Aidenowi wczorajszemu, a nawet przyjąć ostrzeżenie od Aidena z czwartego czy ósmego dnia. Nic dziwnego, że czasem bohater łapie się na tym, że ściga własny ogon, a zagadkowe wydarzenia z teraźniejszości są rezultatem poczynań jego przyszłych wersji.

Jakby tego było mało, kolejne dni wbrew nazwie nie następują po sobie po kolei. Aiden zmienia bowiem postać za każdym razem, kiedy jego obecne wcielenie zasypia bądź traci przytomność – i przy następnej okazji powraca do porzuconego ciała. Wystarczy kilka utarczek z rywalami i przypadkowa drzemka, aby linearność czasu została zupełnie zachwiana. Tak, że fragment drugiego dnia może, dajmy na to, wypaść w samym środku dnia czwartego.

Tym większe gratulacje należą się autorowi, który cały ten bigos przekazuje w taki sposób, aby można było się w nim bez trudu połapać.

Jednak choć zabawa czasem w powieści jest absolutnie genialna, „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” nie jest tylko kolejnym lekkim, ekscytującym czytadłem. Fantastyczne wydarzenia stanowią tylko bodziec, który zmusza bohaterów do wpatrzenia się w głąb własnej natury i wykrycie tego, co naprawdę się w niej kryje.

Kim naprawdę jestem? To pytanie przewija się na wszystkich etapach losów Aidena. Na początku najzupełniej naturalne i oczywiste w ustach człowieka, który stracił pamięć, stopniowo uzyskuje głębsze znaczenie.

Bowiem Aidena ograniczają nie tylko możliwości ciał, które przychodzi mu zamieszkiwać, lecz również ich osobowości. I tak jak nie potrafiłby się ruszyć, gdyby jego wcielenie było przykute do wózka, nie potrafi również uwolnić się od sposobu myślenia narzucanego mu przez konkretny umysł. Z każdym kolejnym dniem przejmuje coraz więcej wspomnień, wiedzy i nawyków swoich „gospodarzy”. I choć policyjne talenty, czy informacje o tym, jaka relacja wiąże go z innymi mieszkańcami domu stanowią dość przydatną spuściznę, ta prawidłowość ma też swoje mroczne strony. Aiden coraz bardziej zlewa się z osobami, których postać przyjmuje. Z czasem zaczyna gubić się w cudzych emocjach, wspomnieniach i namiętnościach… Jednak jak ma walczyć o zachowanie swojej osobowości, skoro nie pamięta nawet, kim jest? Czy w ogóle może powiedzieć o sobie coś pewnego, jeśli w każdym wcieleniu ma inny charakter? Na ile ponosi odpowiedzialność za swoje decyzje?

I wreszcie najważniejsze pytanie: czy cokolwiek jeszcze łączy Aidena z osobą, która przed laty po raz pierwszy przekroczyła próg Blackheath?


W tej plątaninie zawirowań z czasem, kłamstw i masek nic nie jest takie, jakie się wydaje. To, co oczywiste, okazuje się złudzeniem. Przyjaciel – zdrajcą. Wróg – lojalnym sojusznikiem. Nawet własna twarz odbita w oczach innych ludzi ujawnia nagle nowe, przerażające oblicze.

Czy w tym jądrze ciemności znajdzie się miejsce na miłość, uczciwość, czy bezinteresowny gest dobroci?

Cytat na plakacie pochodzi z tłumaczenia Łukasza Praskiego, wyd. Albatros, 2019

niedziela, 12 lutego 2023

„Wyspa Camino”, John Grisham

„Wyspa Camino”, John Grisham

 


Grisham po prostu doskonale się bawił. Takie wrażenie odniosłam, odkładając powieść. Jakby na chwilę zapomniał o rzeszach fanów czekających na kolejne, ekscytujące prawnicze historie… I dla odmiany napisał o tym, co naprawdę kocha. To nie jest książka dla miłośników kryminałów. To książka dla miłośników literatury. A zatem: pisarze, wydawcy, księgarze i oczywiście Wy, czytelnicy – szykujcie się na prawdziwą ucztę!

Pięć bezcennych manuskryptów znika z biblioteki w Princetown. Policja szybko wpada na trop sprawców. Część z nich udaje się ująć, kolejny wkrótce ginie… Jednak pochopnie sprzedane rękopisy na dobre wsiąkają w dyskretny, elegancki światek handlarzy literaturą.

Marcer Mann zaczęła jako młoda, obiecująca pisarka. Jednak po pierwszej, nieudanej trasie promocyjnej musi w końcu przyznać, że jej życie zdecydowanie „nie układa się tak, jak to sobie zaplanowała”. W wieku trzydziestu lat ma przed sobą tylko obumierający początek nowej książki, niespłacony dług studencki i perspektywę rychłej utraty pracy. Tymczasem na jej drodze pojawia się tajemnicza Elaine. Pracowniczka firmy ubezpieczeniowej, która wie o Marcer niebezpiecznie dużo… i proponuje jej zawrotną sumę w zamian za zbliżenie się do Bruce’a Cable’a. Charyzmatycznego właściciela księgarni na wyspie Camino, który, jak wiadomo, ma szczególną słabość do cennych pierwodruków… oraz pięknych, młodych autorek. Jak daleko posunie się Marcer? Czy niewprawionej w szpiegostwie dziewczynie uda się zmylić czujnego Bruce’a? I co stanie się, kiedy desperację i poczucie obowiązku osłabią osobiste uczucia?

To nie jest kryminał. Taka jest prawda, mimo że fakty zdają się wskazywać na coś innego. Jest kradzież? Jest. Są złoczyńcy? Są. Jest finalny zwrot akcji? Pewnie. A jednak wielbiciele gatunku będą pewnie nieco rozczarowani. Bo to nie intryga odgrywa w tej książce najważniejszą rolę.

Przede wszystkim – co pewnie nie zdziwi fanów Grishama – od samego początku doskonale wiadomo, kto stoi za całą sprawą. Kradzież manuskryptów jest opisana niemal co do sekundy, z uwzględnieniem każdego nazwiska, każdego szczegółu misternego planu. Co prawda nie ma pewności, czy ostatecznie rękopisy rzeczywiście trafiły w ręce Cable’a, ale wszystkie fakty zdają się na to wskazywać. Jedyne pytanie brzmi: jakim cudem książki zdeponowane w schowku z winem Oakmont miałyby się odnaleźć w prywatnym sejfie pod księgarnią na Camino? Jednak choć autor mógłby z łatwością dodatkowo udramatyzować fabułę – bądź co bądź rękopisy chce odzyskać zarówno FBI, jak i gotowi na wszystko przestępcy – nie robi tego.

Zamiast tego pozwala akcji zwolnić, a czytelnikowi – rozkoszować się atmosferą literackiego raju, jakim jest Camino. Gustowna, dobrze zorganizowana księgarnia, gdzie można wypić filiżankę kawy i wpaść na spotkanie autorskie. Prześliczny dom Bruce’a i Noelle, który zawsze stoi otworem dla miłośników książek. A przede wszystkim barwna społeczność pisarzy, którzy spotykają się przy lampce wina aby trochę sobie podogryzać i wymienić doświadczeniami. To właśnie te rozmowy nadają książce tak niezwykły klimat. Grisham nareszcie otwiera przed czytelnikiem drzwi do autorskiego światka, z pasją opowiadając o tym, czym zajmuje się na co dzień. Z doskonałym wyczuciem smaku temperuje swój entuzjazm szczyptą gorzkawej ironii. I puszcza nam oko, podśmiewując się lekko zarówno z rzekomej idylliczności pisarskiego życia, jak i związanych z nim małych dramatów. Autorzy, których znajdziemy na kartach powieści, nie należą do tak częstego wśród bohaterów literackich gatunku niedocenionych, wybitnych jednostek. Nie, „Wyspa Camino” z nieco szyderczym realizmem skupia się na „przeciętnej większości” pisarzy. I tak miarą wielkości staje się wydanie serii tandetnych romansideł i horrorów o wampirach, podczas gdy domniemane uduchownione arcydzieła zalegają na półkach, pokrywając się warstewką kurzu. Lecz mimo to wszyscy bohaterowie – mistrzowie pióra i początkujący, ambitni twórcy i producenci literackich knotów – trzymają się razem. I wspólnie drwią sobie z braku natchnienia, własnej nieudolności oraz pisarskich porad. A w powieści cały czas daje się wyczuć lekką nutkę nostalgicznej czułości. Bo nie da się ukryć, że Grisham po prostu lubi to, co robi.

Moje prywatne podsumowanie tej lektury? Proszę bardzo. Przez cały dzień nie zrobiłam nic pożytecznego, przez tydzień robiłam maślane oczy na każde wspomnienie o Camino, a w dodatku najwyraźniej zakochałam się w żonatym złodzieju – księgarzu, którego nie widziałam na oczy.

Czy żałuję?

A gdzie tam.

Niniejszą recenzję ciskam w kąt, bo pisarski zew wzywa mnie gdzie indziej.

Jeśli ktoś będzie o mnie wypytywać, to przekażcie, że wyjeżdżam kupić księgarnię na wyspie.

I pisać.


Zainteresowała Cię ta książka? Zanim przeczytasz, poznaj skradzioną powieść, którą bohaterowie "Wyspy Camino" próbują odzyskać!

____

Cytat na plakacie pochodzi z przekładu Jana Kraśki, wyd. Albatros, Poznań 2019

niedziela, 1 stycznia 2023

„Triumf owiec”, Leonie Swan

 „Triumf owiec”, Leonie Swan

Góry opromieniało ciepłe, wiosenne słońce. Jego światło wpadało przez okno, oblewając miękką kanapę w wynajętym domku. Na blacie stołu leżał otwarty pamiętnik, w którym jeszcze wczoraj miałam uzupełnić zapis dotyczący najnowszej izerskiej trasy. Ja jednak nie widziałam teraz ani gór, ani zeszytu, ani nawet liter trzymanej w dłoni książki. Pędziłam przez zaśnieżony las, w ślad za błądzącymi w mroku bohaterami. I czułam, że w najbliższym czasie nie ma szans żebym oderwała się do lektury.

Niewielka, francuska wioska wydaje się doskonałym miejscem na przystanek dla samotnej kobiety podróżującej po Europie z odziedziczonym stadem owiec. Wielkie pastwisko, górująca nad okolicą bryła starego zamku, olbrzymie lasy… A jednak jest coś groźnego w tym idyllicznym z pozoru miejscu. Czy to tylko rezultat lokalnych legend o jego poprzednim właścicielu, prowadzącym w zamku szpital psychiatryczny? Skutek dziwnego zachowania mieszkańców, którzy, jak się zdaje, nie mówią pasterce o wszystkim? A może podszept instynktu, ostrzegającego przed niebezpieczeństwem? Czerwone plamy jak kwiaty zakwitają na śniegu wokół leżącej sarny. Kłusownicy? Drapieżnik? Czy też… coś znacznie gorszego niż zwierzę lub człowiek?

Owce będą musiały zebrać całą odwagę aby rozwiązać tę tajemnicę… I stawić czoła zagrożeniu. Czy tym razem również uda się im zatriumfować?

Biały. Czerwony. Czarny. Tylko te kolory Swan dobiera ze swojej pisarskiej palety. Nie znajdziemy w jej książce szczegółowych, naturalistycznych opisów scen zbrodni. Autorka doskonale wie, że tak naprawdę przerażające jest nie to, co czytamy, ale to, co możemy przeczuwać między wierszami. Dlatego kolejne miejsca zabójstw odmalowuje oszczędnie, wręcz surowo. I po kilku zdaniach wycofuje się, zostawiając nam tylko nieostry, niepokojący obraz w trzech kolorach. Leonie Swan powoli, drobnymi napomknięciami zacieśnia wokół czytelnika sieć skojarzeń. Białe owce, które kiedyś zniknęły z pastwiska przy zamku. Czerwone wzory wypisane na śniegu. Czerwona kurtka chłopca, który pewnej zimy już nie wrócił z lasu… Te kolory stanowią w jej książce sygnał ostrzegawczy, jak ta pojedyncza, niepokojąca nuta, która w filmach poprzedza dramatyczne wydarzenia. Aż wreszcie wystarcza tylko jedno rzucone w odpowiednim momencie słowo o czerwonym swetrze jednej z bohaterek, aby umysł czytelnika pogalopował w przyszłość, pełną licznych, coraz bardziej przerażających scenariuszy.

Niepokojąco nieokreślona jest również sama postać tajemniczego mordercy. Zwierzę? Ale jakie zwierzę zabija tylko na śniegu, jakby zachwycało je okrutne piękno czerwonego szlaku zostawianego przez ofiarę na białej płaszczyźnie? Człowiek? Tylko ilu ludzi decyduje się polować jak wilk, gnając sarnę przez las i zadając jej kolejne, drobne rany aż padnie z wyczerpania? A może Garou, jak nazywają go mieszkańcy, jest zarówno jednym, jak i drugim? Poprzedni właściciel zamku zastrzelił się wszak srebrną kulą…

Myślicie, że opowieści o wilkołakach są przereklamowane i nadają się tylko dla dzieci? Cóż, bądźcie ostrożni. Bo kiedy nad pokrytym śniegiem pastwiskiem zapadnie mrok, niejedna rzecz wyda się bardziej prawdziwa i namacalna niż w świetle dnia. A Leonie Swan, podobnie jak owce, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wilk może zamieszkać w człowieku na wiele różnych sposobów. I kąsać równie dotkliwie, niezależnie od tego czy naprawdę jest opisaną w legendach bestią, czy metaforycznym uosobieniem czysto ludzkiego mroku, który kiedyś narodził się w czyimś sercu…

Zanim przeczytasz, poznaj również pierwszą część książki pt. "Sprawiedliwość owiec".

____

Cytat na grafice pochodzi z przekładu Macieja Nowaka-Kreyera (wyd. Amber 2011)

środa, 14 grudnia 2022

„Co by tu jeszcze dorzucić?” – czyli nie tylko książkowe prezenty dla moli książkowych

 „Co by tu jeszcze dorzucić?” – czyli nie tylko książkowe prezenty dla moli książkowych

„Dla Janka tablet. Dla Piotra deskorolkę. A dla Kasi oczywiście książkę, ona przecież tak lubi czytać… Tylko co by jej jeszcze dorzucić?”. Takie przedświątecznie pytanie powtarzają wszyscy, którzy wybierają prezent dla zatwardziałego mola książkowego. Pół biedy, kiedy obdarowywany ma jeszcze inne zainteresowania. Jeśli jednak wiadomo o nim tylko tyle, że lubi czytać… Cóż, wtedy „dorzucenie czegoś jeszcze” może się okazać dość kłopotliwe.

…I tutaj właśnie z pomocą przychodzi niniejszy post😊. Oto kolekcja zabawnych, oryginalnych i na pewno niebanalnych pomysłów na nie-książkowe prezenty dla moli książkowych!

Niedrogie, eleganckie i wcale nie oklepane

…czyli oczywiście zakładki do książek. Zapomnijcie o nudnych, papierowych prostokątach z nadrukiem! Te sprawdzone, acz konwencjonalne „wypełniacze” prezentów pokazują dziś swoje nowe oblicze. Zakładki wreszcie wychodzą z cienia i przestają być księgarnianymi kopciuszkami. Producenci (i czytelnicy!) zwracają uwagę nie tylko na ładne wzory, ale przede wszystkim… ciekawe rozwiązania techniczne.

Zakładka - strzałka, która wskazuje konkretne zdanie na stronie? Zakładka magnetyczna, która nie wypadnie nawet jeśli książką się rzuca? Czy wreszcie designerska perełka – zakładka z wbudowaną lampką do czytania? To od Was zależy który model wybierzecie! A może odkryjecie w sobie duszę artystów i stworzycie własną zakładkę?

Papierowa, a może drewniana lub plastikowa?

Magnetyczna zakładka w akcji

Takie małe arcydzieło nietrudno stworzyć, a wrażenie robi niesamowite...

Projekt i wykonanie: moja niesamowita Rodzina :-)

Biblioteczka z klasą

Nie każdy może urządzić w domu prawdziwą, wielką bibliotekę w starym stylu, z książkami od podłogi aż po sufit. Istnieje jednak prosty sposób aby dodać nieco sznytu nawet najskromniejszemu księgozbiorowi. Ex librisy – znaki zostawiane przez właściciela na pierwszych stronach książek – przydadzą charakteru każdej biblioteczce! Niegdyś zarezerwowane dla szlachty i wielkich bibliotek – ręcznie malowane bądź wytłaczane na okładkach – dziś, w wygodnej formie pieczątki, są dostępne dla każdego. Jednak ex librisy są nie tylko szykowne, ale także praktyczne. W spersonalizowanej formie z imieniem szybko rozwiążą problem znajomych pożyczających książki na wieczne (nie)oddanie😊.

Całość dostępna w zgrabnym zestawie prezentowym

Można wybrać nie tylko treść napisu... Ale i ozdobną grafikę

Dla ambitnych czytelników

…największym źródłem satysfakcji jest „bliskie spotkanie trzeciego stopnia” z klasyką. A ponieważ nie lubią ograniczać się tylko do szkolnej listy lektur, na pewno ucieszy ich zdrapka „100 książek, które warto przeczytać”. Od „Trzech muszkieterów” po „Nowe przygody Mikołajka”, od „Frankensteina” po „Solaris”… Na plakacie znajdziemy książki sławne w każdym tego słowa znaczeniu. Zdrapka stanowi nie tylko ciekawą inspirację do poszerzenia czytelniczych horyzontów, ale i… elegancki sposób na pochwalenie się swoimi dokonaniami 😊. Słowem – wszystko czego czytelnikowi trzeba do szczęścia.

PS. Zdrapki występują w różnych wersjach (zmienia się grafika i lista tytułów). Ja osobiście korzystam z plakatu z firmy ZdrapTo (uwaga, lokowanie produktu 😊). Tutaj niestety przy zdrapywaniu zdarza się lekko uszkodzić obrazek pod spodem. Jeśli więc jesteście perfekcjonistami, radzę poćwiczyć zdrapywanie w mniej wyeksponowanym miejscu albo poszukać po recenzjach zdrapki z którą takich problemów nie ma.


Z przymrużeniem oka

Prezent praktyczny i zabawny zarazem? Co powiecie na torby i koszulki z czytelniczymi hasłami? W internecie znajdziemy całe mnóstwo ciekawych wzorów! Krótkie, dowcipne hasła mogą np. wykpiwać drobne czytelnicze „przywary” (np. „I have no SHELF control”), czy podkreślać rozkosze czytania (np. „Nie możesz kupić szczęścia, ale możesz kupić książkę – a to prawie to samo”). Kawoszy ucieszy za to torba z „listą lektur”: od „KAWO Vadis” aż po „Morderstwo w Orient ESPRESSO” 😊. Jeden z przykładów na zdjęciu poniżej.

A jeśli żaden z dostępnych produktów Was nie zadowala? Nic straconego! W internecie dostępne są strony, gdzie możecie zaprojektować swoją własną koszulkę! Skorzystajcie z dostępnych czcionek bądź dodajcie stworzoną przez siebie grafikę, wybierzcie kolor i wykonajcie jedyny w swoim rodzaju prezent dla ukochanej osoby. A może zamiast żartobliwego tekstu wolicie wykorzystać ulubiony cytat obdarowywanego? Decyzja należy do Was!

Czy to przypadek, że dinozaury nie czytały i wyginęły...? Oj, nie sądzę.
Chwytliwe hasło, wpadająca w oko grafika - czyli sprawdzony patent na uśmiech 😊

Dla każdego coś dobrego

„Kiedy temperatura cały czas spada, a za oknem widać tylko zaspy śniegu”, chciałoby się zacząć ten fragment. Cóż, w naszym klimacie śniegu raczej nie uświadczymy, jednak zima w tym roku ma być dość mroźna (kogoś jeszcze straszyli tymi upiornymi -20-stoma stopniami?). Taka pogoda, nawet jeśli nie jest szczególnie poetycka, ma jedną dobrą stronę. Skutecznie usprawiedliwia siedzenie w domu z dobrą książką 😊. A będzie jeszcze przyjemniej, jeśli czytelnik zostanie odpowiednio wyposażony na nadchodzące mrozy. Mile widziane są hurtowe ilości kawy lub herbaty (zależnie od upodobań). Do tego rzecz jasna ciepłe skarpetki z adekwatnym wzorem, swetry, a nawet koce (ten na zdjęciu własnoręcznie uplotła z włóczki XXL moja kochana Mama. Oj, trzeba trochę siły żeby wyjąć go z szafy, ale kiedy przychodzą mrozy, to takie 5 kg matczynej miłości przydaje się jak znalazł 😊). Czas z książką dodatkowo osłodzą czekoladki, ciasteczka i oczywiście pierniczki. W końcu święta zobowiązują 😊.


A Wy? Macie jeszcze jakieś sprawdzone pomysły na nie do końca czytelnicze prezenty dla moli książkowych? Dajcie znać w komentarzach!

PS. A na wypadek gdyby to był ostatni post przed świętami...


Za pomoc przy zdjęciach dziękuję TACIE 💖

               

niedziela, 20 listopada 2022

„Wielki Gatsby”, Francis Scott Fitzgerald

„Wielki Gatsby”, Francis Scott Fitzgerald

 

Miłość i bogactwo. Te dwa słowa wystarczą aby rozpalić wyobraźnię każdego czytelnika. Można oczywiście powtarzać, że to stare, wyświechtane motywy, wykorzystywane już miliony razy. Można dowodzić, że książkowe opisy zakochania nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Można nawet upierać się, że pieniądze nie mają w życiu najmniejszego znaczenia. A jednak mało kto potrafi pozostać obojętnym w obliczu powieściowych romansów czy przepychu wspaniałych rezydencji…

Rok 1922. W Stanach Zjednoczonych kwitnie bodaj najbardziej barwny okres ich historii, nie bez powodu zwany „szalonymi latami dwudziestymi”. Młody, lecz ambitny Nick Carraway przybywa na Wschód w pogoni za karierą. Traf chce, że zakupiony przez niego skromny domek sąsiaduje z pełną przepychu, wystawną rezydencją niejakiego Gatsby’ego. Wkrótce bohater staje się jednym z głównych widzów trwającego w willi nieustającego pasma ekscentrycznych przyjęć i zabaw. Z czasem osoba sąsiada zaczyna coraz bardziej go fascynować. Kim właściwie jest ten tajemniczy, bajecznie bogaty gospodarz, który dorobił się swego majątku niewiadomym sposobem? Nielegalnym handlarzem alkoholu? Byłym szpiegiem? A może człowiekiem, który „kogoś zabił”? Smakowite plotki krążą od jednych uszminkowanych ust do drugich, serwowane razem z kieliszkami szampana. Prawda, jaką odkrywa Nick jest zarazem znacznie prostsza, jak i bardziej romantyczna. I ma ścisły związek z tragedią miłosną sprzed lat. Tragedią, która w najbliższym czasie ma doczekać się swojego drugiego aktu…

Fitzgerald odpakowuje swoją opowieść jak podarunek zawinięty w lśniący papier… Z początku rozmyślnie oślepia czytelnika przepychem, ozdobnością i barwami życia Gatsby’ego. Jak w kalejdoskopie przewijają się pojedyncze obrazki z wystawnych przyjęć trwających w rezydencji dniami i nocami. Eleganccy gości, alkohol płynący strumieniami i baśniowość, która spowija całą zabawę szczególnym czarem. Z każdym kolejnym rozdziałem autor odrzuca jednak następne warstwy tej pozłoty, pozbywając się wszystkiego, co zbędne. Aż wreszcie pozostaje tylko ścisły szkielet fabuły – czysty, klasyczny, wręcz surowy. Żona i jej wielbiciel sprzed lat. Mąż i jego kochanka, również zamężna. Pięć planet krążące po orbitach jednego układu słonecznego. Splecione ze sobą na dobre i złe, stopniowo ściągające się nawzajem do zderzenia. Taką podstawę wybiera sobie Francis Scott Fitzgerald. Żadnych zbędnych zawijasów opowieści, piętrzenia komplikacji czy rozciągania wątków miłosnych. Tylko kilka prostych, dobitnych, kluczowych scen, relacjonowanych przez postronnego obserwatora ze szczególną rzeczowością. Tak, aby fakty w swej surowości przemówiły same za siebie.

Narracja płynie niespiesznie od słowa do słowa. Fitzgerald całkowicie poddaje się zwykłemu rytmowi ludzkich wypowiedzi i podąża tam, dokąd go zawiodą. Całą historię Gatsby’ego poznajemy w gruncie rzeczy właśnie z opowieści: tu jedna plotka, tam czyjaś wzmianka, wreszcie garść wyjaśnień, które zbierają pojedyncze elementy układanki w całość. Autor jest uważnym obserwatorem rzeczywistości. Opiera się pokusie piętrzenia wielostronicowych romantycznych wyznań, rozstrzygających rozmów, poważnych dysput. Bezbłędnie wyczuwa, że przecież – choć mogłoby się nam wydawać inaczej – ludzie praktycznie nigdy nie mówią o tym, co jest naprawdę ważne. Dlatego też dialogi w powieści w większości są bardzo banalne. Tym szczególnym rodzajem banalności, który rodzi się między osobami zbyt skrępowanymi swoją obecnością i konwenansami, aby nazwać pewne rzeczy po imieniu. I tak łzy można usprawiedliwić zachwytem czyjąś koszulą. Wyznaniem miłości staje się wzmianka o czyimś korzystnym wyglądzie. Zaś narastające w ludziach frustracja i napięcie przejawiają się w zajadłym, zdeterminowanym planowaniu wspólnego wyjazdu do miasta. Aż wreszcie czytelnik zaczyna obawiać się chwili, kiedy te maski grzeczności wreszcie spadną i nastąpi wybuch…

„Wielki Gatsby” w zupełnie świeży, zaskakujący sposób wykorzystuje stary jak świat motyw człowieka, który pozornie zdobył wszystko – lecz wciąż nie jest szczęśliwy. To nie kolejna historia o bezlitosnym bogaczu, żyjącym myślą o swoich pieniądzach. Ale gorzka historia idealisty, który postawił wszystko na jedną kartę aby odzyskać serce ukochanej kobiety.

Fitzgerald przedstawia świat zdruzgotanych marzeń i rozwiewających się złudzeń. Pokazuje bolesne zetknięcie młodzieńczej niewinności z panującą wśród elit przewrotnością, hedonizmem i obojętnością. I dowodzi, że czasem najbardziej doniosłym czynem może okazać się najbanalniejszy gest zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.

 ___

Cytat na plakacie pochodzi z przekładu Arkadiusza Belczyka, wyd. SBM, 2022


Copyright © 2016 Z biblioteki Molinki , Blogger