Relacja z Targów Książki w Krakowie
Kolejka
sięga od drzwi hali do ulicy. Jakieś 200 metrów. Ludzie nie przepychają się. Nawiązują
rozmowy lub wyciągają książki, świadomi, że przed nimi stoi jeszcze co najmniej
kilkadziesiąt osób. „Rzucili cukier?” Nie! Zaczęły się Targi Książek!
Krakowską
inicjatywę z PRL-em łączą tylko kilometrowe kolejki. Różnorodne wydawnictwa
oferują pełną gamę książek. I nie tylko! Zakładki z wmontowanymi lampkami,
piękne notesy czy koszulki i kubki ze śmiesznymi hasłami to tylko część
akcesoriów, które można kupić. Jednak największe tłumy przyciągają spotkania z
autorami. Można z nimi porozmawiać, poprosić o autograf i zrobić sobie wspólne
zdjęcie. Na stronie internetowej można znaleźć szczegółowe informacje na temat
terminów takich spotkań, a także listę biorących udział w imprezie wydawnictw.
Organizacja jest doskonała. Kolejka do drzwi posuwa się błyskawicznie, ludzi
wpuszcza się grupami przez troje drzwi, osobnych dla VIP-ów, dziennikarzy i zwyczajnych
gości. Na samym wstępie, płacąc za wejście, można wziąć za darmo specjalną
odznakę. A potem trafia się do istnego raju dla czytelników.
Sobotnią
wizytę na targach rozpoczęłam od stoiska opatrzonego wielkim napisem: „Książka
za książkę”. O akcji czytałam już wcześniej na stronie internetowej. Żeby wziąć
w niej udział wystarczy tylko przynieść kilka niezniszczonych książek, których
nie ma się ochoty czytać. Na miejscu można wymienić je na kupony rabatowe,
które obowiązują w dużej części stoisk lub upoważniają do odebrania darmowych
audiobooków. Oddane tomy trafiają do bibliotek.
Siostra
z mamą wypisały całą listę autorów, których koniecznie chciałyśmy spotkać, więc
pierwsze kilka godzin spędziliśmy przeciskając się przez tłum z jednego końca
sali na drugi. Pierwszym zaskoczeniem była sama organizacja tych spotkań.
Specjalnie do tego celu wydawnictwa przygotowały przy swoich stoiskach
niewielkie stoliki dla dwóch lub trzech osób. Każdy autor w określonych
godzinach zajmował miejsce na krześle i czekał na zainteresowanych. Chętni
mogli również usiąść przy stole, zamienić kilka słów i poprosić o autograf.
Dzięki takiemu zorganizowaniu stanowisk kolejka automatycznie formowała się
mniej więcej metr dalej, co zapewniało odrobinę prywatności przy rozmowach. Na
oko największym zainteresowaniem cieszyły się osoby znane również z telewizji,
jednak nic nie przebiło tłumów, jakie oczekiwały na spotkanie z Andrzejem
Maleszką czy Grzegorzem Kasdepke. Opisywanie wszystkich spotkań autorskich, w
których wzięliśmy udział zajęłoby wieki, więc skupię się na kilku, które
najlepiej zapamiętałam.
„Gorzka
czekolada” była jedyną książką, którą przywiozłyśmy z siostrą do Krakowa.
Bardzo nam się podobała, a na targi przyjechać miało kilku autorów wydanych w
niej opowiadań. Zamierzałyśmy zdobyć autografy przynajmniej kilkorga z nich.
Najpierw udałyśmy się do Katarzyny Ryrych. Autorka była bardzo otwarta i rozmowna.
Dedykację w „Gorzkiej czekoladzie” wplotła w narysowany na pierwszej stronie
rower, dodając do niego dwa baloniki z tekstem. Opowiadała o swoich najnowszych
książkach. Pokazała nam dwie, które bardzo polecała. Zdecydowałam się na zakup
jednej z nich. Poprosiłam, żeby ją podpisała. Katarzyna Ryrych sięgnęła po
długopis… I chwilę później na pierwszej stronie pojawiła się ozdobiona koronką,
staromodna sukienka w asyście niezwykle sympatycznego szczurka.
- A zatem oprócz talentu
literackiego jeszcze talent plastyczny? – zaśmiała się mama.
- Owszem. Już nawet wydałam jedną
książkę ze swoimi ilustracjami – odpowiedziała autorka.
Kolejnym
współtwórcą „Gorzkiej czekolady” był Paweł Beręsewicz. Stoisko i pora trafiły
mu się feralne. Tuż przed nim książki podpisywał Grzegorz Kasdepke. Nic dziwnego,
że kiedy dotarliśmy na miejsce, autor stał potulnie w kątku, podczas gdy stolik
okupował jego poprzednik, do którego pielgrzymowały chyba wszystkie dzieci
biorące udział w targach.
- Tak już jest, jeśli się
podpisuje po Kasdepke – stwierdził filozoficznie.
W przeciwieństwie do Katarzyny
Ryrych, był raczej milczący. Kolejka do niego formowała się dopiero za nami i
była dość krótka. Poprosiłyśmy o dedykację i ruszyłyśmy dalej.
Ostatnie
odwiedzone przeze mnie stoisko wpadło mi w oko już na samym początku. Poświęcone
było tylko jednej trylogii – „Kronikom Saltamontes”. Zwróciłam na nie uwagę,
ponieważ ładne kilka lat temu dostałam od kogoś drugą część serii. Zafascynował
mnie wówczas klimat tej książki: ciepły, nieco tajemniczy, wywołujący trudne do
określenia, krzepiące wrażenie. Wobec tego pod koniec dnia skierowałam swe
kroki w stronę tego właśnie stoiska. Z bliska zauważyłam więcej szczegółów. Nie
wiem, kto zaprojektował tamto miejsce, ale widać było, że znał się na rzeczy.
Ciepłe, przytłumione oświetlenie, stojący na środku motocykl i sterta starych
walizek tworzyły tą samą nieuchwytną atmosferę, co czytana przeze mnie książka.
Podeszłam do regału i zdjęłam z niego dwa grube tomy. Przez chwilę się wahałam,
bo z reguły staram się zachować umiar w zakupach, jednak stwierdziłam, że raz w
roku mogę sobie pozwolić na drobne szaleństwo. W dodatku, ku mojemu wielkiemu
zdumieniu okazało się, że na miejscu jest autorka „Kronik Saltamontes”, Monika
Marin. Nie, takiej okazji nie mogłam przegapić.
- Pierwsza i trzecia? – upewnił
się ktoś z obsługi tonem lekkiego zakłopotania.
Wyjaśniłam, że czytałam już drugą
część. Wreszcie skierowałam się do stołu, przy którym siedziała autorka. I po
chwili usłyszałam to samo pytanie, zadane równie zakłopotanym tonem:
- Pierwsza i trzecia?
Nieco rozbawiona powtórzyłam
wyjaśnienie. Okazało się, że jestem pierwszą osobą na targach, która kupiła
pierwszą i trzecią część serii. Monika Marin okazała się bardzo sympatyczna. Na
koniec, podpisawszy książkę, podeszła do dużego pojemnika i wyciągnęła
niewielką odznakę z białym rysunkiem konika polnego na czarnym tle.
- Wiesz, co to za znak? –
zapytała.
- Mniej więcej – odpowiedziałam
zgodnie z prawdą, przypominając sobie książkę, którą czytałam dość dawno temu.
Autorka pochyliła się i
udekorowała mnie znaczkiem. Tato zrobił nam jeszcze zdjęcie i powoli udaliśmy
się do reszty rodziny, która na sąsiednim stoisku pracowicie oznaczała
zakupione książki pieczątkami z miejscem na wpisanie imienia.
To
było ostatnie stoisko, jakie odwiedziliśmy. I chyba jedno z najlepiej
wspominanych spotkań autorskich w moim życiu. Targi były pierwszą imprezą
czytelniczą tego typu, w jakiej wzięłam udział. W sumie mam teraz do
przeczytania siedem książek, a drugie tyle muszę jakimś sposobem wybłagać od siostry.
Na jakiś czas mi wystarczy. Ale z góry uprzedzam - w przyszłym roku tez jadę na
jakieś targi.
___
Zdjęcie ze zbiorów własnych