Tak
wiele czyta się o rozbitkach próbujących przetrwać na bezludnej wyspie. Zdani
na łaskę i niełaskę żywiołów, walczą o przetrwanie, tworzą prowizoryczne
schronienia, aż wreszcie ciskają do morza butelkę z błaganiem o pomoc… Lecz czy
ktoś kiedyś napisał choć kilka zdań opisujących rozpacz i niepokój rodzin
zaginionych lub choć przelotnie wspomniał o załogach statków wyruszających na
ich poszukiwanie…?
Lord
Glenarvan wraz ze swą piękną żoną Heleną i grupą przyjaciół odbywają próbny
rejs swoim jachtem, „Duncanem”. Pasażerowie zabawiają się podziwianiem
polowania na dostrzeżonego w morzu rekina. Ku swojemu zdumieniu, w żołądku
bestii odkrywają tajemniczą butelkę. Wewnątrz znajdują się na wpół zniszczone
przez wodę rękopisy w trzech językach. Niewyraźny tekst jest prośbą grupy
rozbitków o pomoc. Prawdopodobnie jego autorem jest zaginiony przed paroma laty
kapitan Grant. Glenarvanowie nie wahają się ani chwili. Wraz z przyjaciółmi,
odnalezioną za pośrednictwem ogłoszenia dwójką dzieci Granta i przypadkowym
pasażerem – geografem Jakubem Paganelem ruszają w podróż. Poszukiwania
komplikuje fakt, że na wyłowionych kartkach zachowały się tylko urywki słów i
szerokość geograficzna…
„Dzieci
kapitana Granta” są jedną z najciekawszych książek Juliusza Verne’a, jaką
kiedykolwiek czytałam. Dzięki niej nauczyłam się odróżniać długość od
szerokości geograficznej i po raz pierwszy zetknęłam się z mapą. Niezwykle
ciekawym zabiegiem, bardzo z resztą popularnym w książkach podróżniczych, jest
wplatanie informacji geograficznych i historycznych w dialogi między
bohaterami. Dzięki temu czytelnik w pełni zdaje sobie sprawę z sytuacji i
warunków, z jakimi muszą mierzyć się lord Glenarvan i jego towarzysze. Rzecz
jasna podczas lektury należy pamiętać, że książka została napisana stosunkowo
dawno temu, a jej akcja rozgrywa się w 1864r, więc nie wszystkie fakty
dotyczące warunków panujących w dalekich stronach (np. obecność zesłańców w
Australii) są nadal aktualne. Niewątpliwą zaletą „Dzieci kapitana Granta” jest
wartka akcja i mnogość przygód, jakie spotykają załogę „Duncana” na każdym
kroku. Wyniszczające susze, powódź, trzęsienie ziemi, zmagania ze złoczyńcami i
krajowcami to dość, aby zafascynować nawet najbardziej opornego czytelnika. Juliusz
Verne jednak znajduje też czas na drobne chwile spokoju, w trakcie których
napięcie opada, a bohaterowie prowadzą długie rozmowy lub przekomarzają się.
Wówczas na pierwszy plan wysuwa się mistrzowski duet major Mac Nabbs - Paganel.
Połączenie kamiennego spokoju pierwszego z gadatliwością i roztargnieniem drugiego
jest niezgłębionym źródłem komizmu i dowcipu sytuacyjnego tej powieści.
Bohaterowie stale starają się sobie dogryźć, co niezwykle bawi zarówno ich
towarzyszy podróży, jak i czytelnika. Sporo okazji do śmiechu dostarcza z
resztą sama skłonność do najdziwniejszych pomyłek, jakie bezustannie popełnia
czcigodny geograf. Przyznajmy szczerze – czy można nie śmiać się, gdy ktoś
zamiast na okręt płynący do Kalkuty trafia na pokład statku wiozącego wyprawę
ratunkową do Ameryki? Nie, czytając Verne’a nie można się nudzić!
„Dzieci
kapitana Granta” to genialne połączenie dowcipu, garści wzruszeń, geografii i
przygód. Jeśli interesują Cię dalekie kraje, morskie podróże lub bohaterskie
czyny, to bez wątpienia książka dla Ciebie! A jeśli miałeś ją już w rękach i
ciekaw jesteś, co dalej stanie się z bohaterami, sięgnij też po „Tajemniczą
wyspę”, w której rozwinięty zostanie wątek A… Ale to już temat na kolejną
recenzję 😊
____
Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych
Pozostałe elementy grafiki: https://www.canva.com/Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Izabelli Rogozińskiej, Wydawnictwo Nasza Księgarnia 1982
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz