poniedziałek, 3 maja 2021

„Kod Leonarda da Vinci”, Dan Brown



   Książkom o poszukiwaniu skarbów można wiele zarzucić. Fałszowanie historii, schematyczność akcji, nieprawdopodobne sceny… Jedno trzeba im jednak przyznać. Potrafią do ostatniej strony trzymać nas w napięciu i zaskakiwać. Ja sama uwielbiam ten gatunek. Dlatego właśnie dziś chcę Wam zaproponować jedną z najsłynniejszych powieści o skarbach: „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna.

  Specjalista od symboli, Robert Langdon, przyjeżdża do Paryża aby wygłosić wykład. Niespodziewanie do jego drzwi puka policja, prosząc o konsultację w sprawie… morderstwa. Ofiarą jest Jacques Saunière, kustosz muzeum w Luwrze. Jego ciało zostaje odnalezione w jednej z sal wystawowych, w otoczeniu tajemniczych znaków. Mężczyzna miał spotkać się z Robertem dzień wcześniej… A jedną z ostatnich rzeczy, którą zrobił przed śmiercią było napisanie na podłodze nazwiska Langdona. Wszyscy sądzą, że kustosz chciał w ten sposób wskazać tożsamość zabójcy. Oskarżony o morderstwo profesor musi dowieść swojej niewinności i rozwiązać tajemnicę, za którą Saunière oddał życie. Pomaga mu w tym wnuczka zmarłego, Sophie. Muszą jednak mieć się na baczności: ich tropem podąża nie tylko policja, ale i bezlitosny zabójca…

   Po raz kolejny dopuściłam się największego czytelniczego „przestępstwa”. Obejrzałam filmową wersję „Kodu…” przed przeczytaniem oryginalnej powieści. Rzecz jasna, pozbawiłam się w ten sposób wielu zaskoczeń i emocji. Równocześnie wiedząc, co się wydarzy, mogłam na chłodno przyjrzeć się temu, jak Brown przygotowuje grunt pod kolenie niespodzianki dla czytelnika. I muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem jego umiejętności. Autor do perfekcji opanował zdolność podrzucania czytelnikom kluczowych szczegółów w najbardziej niewinnych miejscach. Prawdziwie mistrzowskie są też przewrotne opisy wydarzeń i przeżyć, które momentalnie wprowadzają nas w błąd. Pod tym względem „Kod…” przypominał mi chwilami książki mojej ulubionej Agathy Christie. Tak jak w przypadku królowej kryminału, trzeba przeczytać powieść drugi raz żeby prawidłowo zinterpretować niektóre fragmenty. Co ciekawe, Brownowi udaje się ukrywać przed nami tożsamość tajemniczego przeciwnika Langdona znacznie dłużej niż reżyserowi adaptacji. Osiągnięcie to wydaje się tym większe, że autor z bezczelną dokładnością opisuje jak morderca dokonuje ostatniej zbrodni, a nawet śledzi jego dalsze posunięcia… Nie zdradzając nawet słówkiem, kim jest zabójca. Na rozwiązanie akcji musimy czekać jeszcze niemal dwadzieścia stron. A mam dziwne wrażenie, że gdyby mu na to pozwolić, autor chętnie pociągnąłby tę grę jeszcze dalej. Żadnej litości dla czytelnika 😊.

    Nieprzyjemnym akcentem pozostają jednak teorie spiskowe, na bazie których opiera się cała fabuła. W powieści Browna, bohaterowie „odkrywają”, że Maria Magdalena w rzeczywistości była… żoną Jezusa. To właśnie ona po śmierci Chrystusa miała objąć zwierzchnictwo nad Jego uczniami. Kościół jednak (przedstawiony w książce jako źródło wszelkiego zła) z nienawiści do kobiet i lęku przed utratą wpływów, rzekomo ukrywa tę prawdę – nie wahając się nawet przed zbrodnią. Tyle teoria. Problemem jest jednak to, że Brown „udowadnia” ją, powołując się na autentyczne dokumenty i obrazy. Przy bezkrytycznej lekturze może to skutecznie zmylić czytelnika. Zwłaszcza że autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia, co w powieści jest prawdą, a co – zmyśleniem. Teoretycznie, odpowiedzi na to pytanie ma udzielić pierwsza strona książki, opatrzona wielkim napisem: „Fakty”. W rzeczywistości jednak pogłębia ona tylko wrażenie rzetelności autora i negatywne emocje względem Kościoła. Pod tym względem bardziej podobał mi się film, gdzie stosunek Langdona do teorii był znacznie bardziej wyważony. Na szczęście, mój egzemplarz książki został opatrzony obszernym posłowiem od polskiego wydawcy. Zbigniew Mikołejko podjął się niezwykle delikatnego zadania wskazania na liczne nieścisłości w wywodzie Browna, a zarazem – usprawiedliwienia go przed katolickimi czytelnikami. I choć w tekście wiele kwestii nie zostaje poruszonych, i tak jestem wdzięczna wydawcy.

    „Kodowi…” wiele można zarzucić pod względem rzetelności. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Dan Brown jest mistrzem zwrotów akcji i trzymania czytelnika w napięciu. I jeśli przymknie się oko na to, co nam się w książce nie podoba, można z niej czerpać naprawdę wiele przyjemności. Ja nie miałam z tym najmniejszych problemów.

  Jednej tylko rzeczy nie mogę autorowi wybaczyć. Ukazania Jana Pawła II jako człowieka prowadzącego tajemnicze interesy z organizacją przedstawioną w książce jako regularna sekta. Wolę nawet nie myśleć, jak zapamiętają tego wielkiego Polaka zagraniczni czytelnicy książki, którzy słyszą o papieżu pierwszy raz…

___

Źródła zdjęć:

"Kod da Vinci" - ze zbiorów własnych

"Mona Lisa", Leonardo da Vinci - https://pixabay.com/pl/photos/mona-lisa-obraz-sztuka-obraz-olejny-67506/

Darty papier - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Krzysztofa Mazurka, Wydawnictwo Albatros, Sonia Draga 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z biblioteki Molinki , Blogger