Książkom o poszukiwaniu skarbów można wiele zarzucić. Fałszowanie historii, schematyczność akcji, nieprawdopodobne sceny… Jedno trzeba im jednak przyznać. Potrafią do ostatniej strony trzymać nas w napięciu i zaskakiwać. Ja sama uwielbiam ten gatunek. Dlatego właśnie dziś chcę Wam zaproponować jedną z najsłynniejszych powieści o skarbach: „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna.
Specjalista
od symboli, Robert Langdon, przyjeżdża do Paryża aby wygłosić wykład. Niespodziewanie
do jego drzwi puka policja, prosząc o konsultację w sprawie… morderstwa. Ofiarą
jest Jacques Saunière, kustosz muzeum w Luwrze. Jego ciało zostaje odnalezione w
jednej z sal wystawowych, w otoczeniu tajemniczych znaków. Mężczyzna miał
spotkać się z Robertem dzień wcześniej… A jedną z ostatnich rzeczy, którą
zrobił przed śmiercią było napisanie na podłodze nazwiska Langdona. Wszyscy
sądzą, że kustosz chciał w ten sposób wskazać tożsamość zabójcy. Oskarżony o
morderstwo profesor musi dowieść swojej niewinności i rozwiązać tajemnicę, za
którą Saunière oddał życie. Pomaga mu w tym wnuczka zmarłego, Sophie. Muszą
jednak mieć się na baczności: ich tropem podąża nie tylko policja, ale i
bezlitosny zabójca…
Po
raz kolejny dopuściłam się największego czytelniczego „przestępstwa”.
Obejrzałam filmową wersję „Kodu…” przed przeczytaniem oryginalnej powieści.
Rzecz jasna, pozbawiłam się w ten sposób wielu zaskoczeń i emocji. Równocześnie
wiedząc, co się wydarzy, mogłam na chłodno przyjrzeć się temu, jak Brown przygotowuje
grunt pod kolenie niespodzianki dla czytelnika. I muszę przyznać, że jestem pod
wielkim wrażeniem jego umiejętności. Autor do perfekcji opanował zdolność
podrzucania czytelnikom kluczowych szczegółów w najbardziej niewinnych
miejscach. Prawdziwie mistrzowskie są też przewrotne opisy wydarzeń i przeżyć,
które momentalnie wprowadzają nas w błąd. Pod tym względem „Kod…” przypominał
mi chwilami książki mojej ulubionej Agathy Christie. Tak jak w przypadku
królowej kryminału, trzeba przeczytać powieść drugi raz żeby prawidłowo
zinterpretować niektóre fragmenty. Co ciekawe, Brownowi udaje się ukrywać przed
nami tożsamość tajemniczego przeciwnika Langdona znacznie dłużej niż reżyserowi
adaptacji. Osiągnięcie to wydaje się tym większe, że autor z bezczelną
dokładnością opisuje jak morderca dokonuje ostatniej zbrodni, a nawet śledzi
jego dalsze posunięcia… Nie zdradzając nawet słówkiem, kim jest zabójca. Na
rozwiązanie akcji musimy czekać jeszcze niemal dwadzieścia stron. A mam dziwne
wrażenie, że gdyby mu na to pozwolić, autor chętnie pociągnąłby tę grę jeszcze
dalej. Żadnej litości dla czytelnika 😊.
Nieprzyjemnym
akcentem pozostają jednak teorie spiskowe, na bazie których opiera się cała
fabuła. W powieści Browna, bohaterowie „odkrywają”, że Maria Magdalena w
rzeczywistości była… żoną Jezusa. To właśnie ona po śmierci Chrystusa miała
objąć zwierzchnictwo nad Jego uczniami. Kościół jednak (przedstawiony w książce
jako źródło wszelkiego zła) z nienawiści do kobiet i lęku przed utratą wpływów,
rzekomo ukrywa tę prawdę – nie wahając się nawet przed zbrodnią. Tyle teoria.
Problemem jest jednak to, że Brown „udowadnia” ją, powołując się na autentyczne
dokumenty i obrazy. Przy bezkrytycznej lekturze może to skutecznie zmylić
czytelnika. Zwłaszcza że autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia, co w powieści
jest prawdą, a co – zmyśleniem. Teoretycznie, odpowiedzi na to pytanie ma
udzielić pierwsza strona książki, opatrzona wielkim napisem: „Fakty”. W
rzeczywistości jednak pogłębia ona tylko wrażenie rzetelności autora i negatywne
emocje względem Kościoła. Pod tym względem bardziej podobał mi się film, gdzie
stosunek Langdona do teorii był znacznie bardziej wyważony. Na szczęście, mój
egzemplarz książki został opatrzony obszernym posłowiem od polskiego wydawcy. Zbigniew
Mikołejko podjął się niezwykle delikatnego zadania wskazania na liczne
nieścisłości w wywodzie Browna, a zarazem – usprawiedliwienia go przed
katolickimi czytelnikami. I choć w tekście wiele kwestii nie zostaje
poruszonych, i tak jestem wdzięczna wydawcy.
„Kodowi…”
wiele można zarzucić pod względem rzetelności. Nie da się jednak zaprzeczyć, że
Dan Brown jest mistrzem zwrotów akcji i trzymania czytelnika w napięciu. I
jeśli przymknie się oko na to, co nam się w książce nie podoba, można z niej
czerpać naprawdę wiele przyjemności. Ja nie miałam z tym najmniejszych
problemów.
Jednej tylko rzeczy nie mogę autorowi wybaczyć. Ukazania Jana Pawła II jako człowieka prowadzącego tajemnicze interesy z organizacją przedstawioną w książce jako regularna sekta. Wolę nawet nie myśleć, jak zapamiętają tego wielkiego Polaka zagraniczni czytelnicy książki, którzy słyszą o papieżu pierwszy raz…
___
Źródła zdjęć:
"Kod da Vinci" - ze zbiorów własnych
"Mona Lisa", Leonardo da Vinci - https://pixabay.com/pl/photos/mona-lisa-obraz-sztuka-obraz-olejny-67506/
Darty papier - https://www.canva.com/
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Krzysztofa Mazurka, Wydawnictwo Albatros, Sonia Draga 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz