Nie wiadomo, kto będzie bardziej
wstrząśnięty. Kinoman, który zdejmie z półki świeżo opublikowane przez
Wydawnictwo Dolnośląskie „Duchy w Wenecji”, czy też fan Agathy Christie, który
postanowi obejrzeć najnowszą adaptację „Wigilii Wszystkich Świętych”.
W powieściowych „Duchach w
Wenecji”, o dziwo, nie uświadczysz ani duchów, ani Wenecji. Wielbiciel
klasycznych kryminałów, który uda się w najbliższym czasie do kina, będzie z
kolei miał ich aż nadto.
Po „Morderstwie w Orient
Expressie” i „Śmierci na Nilu”, Branagh proponuje nam adaptację (a raczej film
na motywach) kolejnej powieści Królowej Kryminału. Nie będzie to jednak jeszcze jeden kolorowy, klasyczny kryminał w brytyjskim klimacie. Tym razem czeka nas podróż do mrocznego świata nadprzyrodzonych
zjawisk, seansów spirytystycznych i przerażających zdarzeń. W pogoni za
historią, której Agatha Christie… nigdy nie napisała.
Autor scenariusza, Michael Green,
we wstępie do nowego wydania powieści, otwarcie przyznaje się do zabójstwa: „Wyznaję:
popełniłem morderstwo. […] ukradłem tą genialną koncepcję – morderstwo na
imprezie Halloween – a resztę uśmierciłem.” Jak zdradza, nie ma zamiaru się
bronić – i czeka na osądzenie przez czytelników.
A zatem, panie Green, zobaczymy,
czy zasługuje pan na ułaskawienie.
A zaczniemy tam, gdzie zaczyna
się każde śledztwo…
Na miejscu zbrodni
Co do daty, świadkowie są zgodni.
Zabójstwa dokonano 31 października wieczorem, w czasie helloweenowego przyjęcia
dla dzieci. Występują wprawdzie pewne rozbieżności, jeśli chodzi o rok. Ale
nigdy nie byłam szczególnie przywiązana do numerków i nie sądzę, żeby ta
kwestia wpływała na istotę opowieści – więc nie będziemy się nią zajmować.
Co do miejsca, zaczyna się robić
ciekawie. Akcja filmu rozgrywa się w Wenecji. Akcja książki – angielskiej wsi. U Greena mamy złowróżbną kamienicę, której nikt nie chce kupić ze względu na
krążące opowieści o zamieszkujących ją duchach. U Christie – typowy angielski
dom, w którym zupełnie „brak atmosfery zbrodni”. W filmie ginie medium
prowadzące seans spirytystyczny. W książce – mała dziewczynka biorąca udział w
przyjęciu.
Zdawałoby się – dwie zupełnie
inne historie.
A jednak… Wbrew pozorom istotą
obu opowieści jest bardzo podobne zdarzenie.
Green w niewielkim stopniu
zmienia imiona postaci, co pomaga fanom Christie szybko wyłapać, kto jest kim.
Zwłaszcza, że bohaterowie czasem nie do końca przypominają swoje pierwowzory, lecz
ostatecznie (przynajmniej w niektórych przypadkach) odgrywają podobną rolę.
I w książce i w filmie wszystko
zaczyna się od helloweenowego przyjęcia, na którym ofiarą zabójcy pada Joyce
Raynolds. Tuż przed śmiercią utrzymuje, że wie coś na temat morderstwa, do
którego jakiś czas wcześniej doszło w okolicy. Przynajmniej część zebranych
bierze opowieść za wymysł mający zrobić wrażenie na gościach. Jednak jak to
zwykle bywa, okazuje się, że przy wyznaniu Joyce obecny był morderca, który
postanawia natychmiast ją uciszyć. Ciekawie przedstawia się fakt, że zabójcy w
obu przypadkach początkowo decydują się na tę samą metodę – utopienie
niewygodnej osoby w misie z wodą przeznaczonej do gry w wyławianie jabłek
zębami. Michael Green jednak puszcza tylko oczko do miłośników Agathy Christie,
po czym wraca do własnej opowieści. W jego filmie morderca szybko odkrywa, że
zaatakował nie tę osobę co trzeba i w porę ją puszcza. „Prawdziwa” ofiara
kończy – dość melodramatycznie – zrzucona
z balkonu i dosłownie nabita na rękę stojącego niżej posągu. (Nie mam pojęcia z czego była ta rzeźba, ale gdyby w starożytności wykonywano równie wytrzymałe dzieła, to naukowcy nie zmitrężyliby tyle czasu na odtwarzaniu układu utraconych kończyn Wenus z Milo).
Oczywiście, aby znaleźć tego, kto
zabił Joyce Raynolds, trzeba najpierw odkryć, kto dokonał rzekomego morderstwa
sprzed lat.
Ha! I to jest właśnie wyzwanie. W
książce trupów do „odkopania” jest bowiem do wyboru, do koloru. Z tym, że –
niestety – większość z nich to przypadki całkowicie przyziemne. Ktoś został potrącony
przez samochód, starsza pani miała atak serca, kto inny dostał nożem w plecy
pod knajpą lub zmarł w inny ordynarny sposób. Zgaduj tu, człowieku, kto zabił,
jeśli nie wiesz nawet, kto został zabity.
W filmie Poirot ma nieco prostsze
zadanie – choć nie znaczy to, że zmarli nie przysporzą mu jeszcze kłopotów. Ale
o tym za chwilę. Najważniejsze, że w tym przypadku od początku wiemy, kto
zginął przed laty – była to córka pani domu, Alicia Drake… Z tym, że jej śmierć
nie ma nic wspólnego z tymi „nudnymi”, szarymi zabójstwami z książkowej
miejscowości. Dziewczyna wypadła przez okno i utopiła się w kanale. Na jej
zwłokach znaleziono wyryte satanistyczne symbole, a ona sama krótko przed
śmiercią popadła w obłęd. Do ostatnich chwil utrzymywała, że słyszy głosy
zmarłych w czasie zarazy weneckich dzieci… Które, jak głoszą legendy, ciągle
czekają aż dołączą do nich inni malcy. Przypadek…?
Nastraszyć Poirota
Klimatycznie „Wigilia…” i „Duchy
w Wenecji” są od siebie bardzo odległe. Przy okazji „Morderstwa w Boże
Narodzenie” pisałam już, że Agatha Christie – przy całym swoim geniuszu –
raczej nie przemyca w książce za dużo świątecznego nastroju. Nie inaczej ma się
sprawa z „Wigilią…”. Gdyby wyciąć pierwsze sceny helloweenowej zabawy, trudno
byłoby nawet określić porę roku, w której rozgrywa się akcja. Listopad? Jaki
listopad, wszędzie jest przecież słonecznie i pięknie. A samo Woodleigh Common,
nawet w helloweenowy wieczór, pozostaje równie zwyczajne, jak jego nazwa
(common – ang. pospolity, powszechny). Napięcie? Cóż, za wyjątkiem ostatnich
stron, przez większość czasu głównie uśmiechamy się na kolejne zabawne monologi
przyjaciółki Poirota, uroczej pani Olivier.
Fanów Halloween ucieszy na pewno
to, że w przeciwieństwie do autorki Michael Green postanawia maksymalnie
wykorzystać mroczny klimat tego święta. Przede wszystkim (to akurat zabieg w
stu procentach w stylu Christie) ukróca całe to powieściowe wałęsanie się po
miasteczku. Wszystkich bohaterów zamyka w jednej, (przypuszczalnie) nawiedzonej
kamienicy. Jako że recenzja niniejsza nie ma na celu analizy tradycyjnych
chwytów horrorowych (ten, kto pierwszy wymyślił duchy pokazujące się w
łazienkowym lustrze, niech spróbuje kiedyś w nocy pójść do toalety!), nie będę
rozwodzić się nad występującym w filmie wątkiem zdarzeń nadprzyrodzonych. Nie
mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że ten – nie do końca Christie’owski dodatek
zjaw – stanowi w pewnym sensie odpowiedź na jedno ze zdań padających w
„Wigilii…”.
W pewnym momencie Ariadne Olivier
rzuca pod adresem Poirota: „Nikt naprawdę nie wie, co jest w stanie pana
zdenerwować. Tak wiele rzeczy przyjmuje pan ze spokojem”.
Trzeba jej przyznać – ma rację.
Niewiele jest rzeczy, które zachwiałyby „małymi, szarymi komórkami”
belgijskiego detektywa. Jeśli patrzy na kobietę – to z perspektywy postronnego estety.
Jeśli idzie urokliwą leśną ścieżyną – to tylko dlatego, że nie ma drogi, bo
inaczej nie ryzykowałby zniszczeniem butów. Jeśli ktoś przeprowadza zamach na
jego życie – to dowodzi tym samym słuszności jego dociekań.
Mam wrażenie, że Michael Green od
początku próbował Poirota nieco „uczłowieczyć”. I bardzo dobrze – to chyba,
przy wszystkich swoich słabostkach, najmniej ludzki detektyw u Christie. W
poprzednich ekranizacjach mieliśmy więc już wątek jego przeżyć wojennych. Ukochaną
sprzed lat. Wyraźne i bynajmniej nie tak zabawne jak w książkach zmęczenie tym,
że świat nie jest tak symetryczny, jak być powinien… Ale w głównej części
„Duchów…” scenarzysta przeszedł sam siebie. Zupełnie jakby rzeczywiście zadał
sobie pytanie: „Co mogę zrobić, żeby wyprowadzić Poirota z równowagi…? I to nie
w zaciszu sypialni czy wśród wspomnień, ale na oczach wszystkich zebranych?”.
Odpowiedź? Duchy. Duchy, w które Poirot nie wierzy – a które właśnie to on zaczyna widywać. On… Jedyny stuprocentowy racjonalista w całym tym rozhisteryzowanym, niemyślącym logicznie towarzystwie. Czyżby jakaś siła próbowała udowodnić słynnemu detektywowi, że popełnia błąd, nie wierząc w zjawy? A może jego nieomylny umysł zaczyna szwankować? Niemal słyszymy te pytania przelatujące przez umysł bohatera. Po raz pierwszy widzimy słynnego Herkulesa rozproszonego w czasie przesłuchań, czy – bez cienia godności – wpadającego do łazienki żeby się opanować. (A jako widzowie przeżywamy to prawie tak mocno jak on - film jest bowiem "niestety" bardzo dobrze zrobiony i przy niektórych scenach ciężko nie podskoczyć z zaskoczenia).
Czy warto?
To jedno z tych pytań, na które
odpowiedź naprawdę brzmi: „to zależy”.
W stosunku do oryginału Green
naprawdę mocno „odleciał”. Bieganie z pistoletami w najnowszym „Orient
Expressie” i pływające pod pokładem ciało w „Śmierci na Nilu” to nic w
porównaniu z „Duchami w Wenecji”. Zmieniają się okoliczności, klimat, a także
osoby zamordowanych.
A jednak nie można nazwać tego
filmu stricte horrorem. Bo kiedy odsuniemy na bok wszystkie
nadprzyrodzone zdarzenia i przerażające sceny odkryjemy klasyczny, kryminalny
szkielet. Z intrygą skonstruowaną w stu procentach w stylu Agathy Christie…
Oraz garścią momentów, które od razu wywołają porozumiewawczy uśmieszek na
twarzach jej fanów.
Jeśli przywiązałeś się do oryginalnej
wersji „Wigilii Wszystkich Świętych” i wszelkie zmiany uważasz za
świętokradztwo – raczej nie jest to film dla Ciebie.
Ale… Jeśli kochasz Christie i
Poirota, że za tymi wąsami pójdziesz nawet na horror… Jeśli jakimś sposobem
należysz do tej grupki, która oprócz klasyki kryminału pożera powieści grozy…
Albo jeśli czytając tę recenzję pomyślisz sobie: „To jest tak dziwne, że muszę
to zobaczyć na własne oczy”…
Jeśli jesteś gotowy na „szybki
rozejm” ze scenarzystą, półtorej godziny na krawędzi fotela i kilka
nieprzespanych nocy…
To koniecznie wpadnij do kina.
A jak już wrócisz – daj znać co
myślisz.
Wkrótce druga część recenzji. Tym razem wersja dla tych, którzy film (i powieść) już znają... Czyli dlaczego zakończenie "Duchów w Wenecji" jest w stu procentach w stylu Christie i jakie sekretne nawiązania do jej książek przemycił Green w finale.
___
Wszystkie cytaty z książki i
wypowiedzi Michaela Greena na podstawie pozycji „Duchy w Wenecji”, Agatha
Christie, tłum. Krzysztof Masłowski, wyd. Dolnośląskie, 2023
Film „Duchy w Wenecji” [film], reż. Kenneth Brannagh, 20th Centaury Studios, 2023
Rozważania zamieszczone w recenzji (zwłaszcza we fragmencie "Nastraszyć Poirota"), za wyjątkiem tych oznaczonych wyraźnie jako słowa Michaela Greena, stanowią moje osobiste przemyślenia i nie zostały zweryfikowane przez osoby związane z filmem "Duchy w Wenecji".