Sporo wydarzyło się ostatnimi czasy. Zaledwie miesiąc temu świętowaliśmy z moim blogiem podwójne urodziny – on piąte, a ja – osiemnaste. Nie ukrywam, że dawno już chodziło mi po głowie, żeby z tej okazji napisać jakiś szczególnie wyjątkowy post... Tym bardziej, że właśnie zbliżałam się do zawrotnej liczby stu opublikowanych recenzji. Dlatego też dzisiaj postanowiłam skorzystać z okazji i dla odmiany opowiedzieć Wam trochę o sobie… A w szczególności o tych książkach, które odegrały w moim życiu kluczową rolę.
Panie i panowie, przedstawiam okrągły, setny, jubileuszowy artykuł!
Podobno
pierwszą lekturą w moim życiu był „Pan Maluśkiewicz i wieloryb” – stara,
wyświechtana broszurka z wierszykiem Tuwima, którą tato przywiózł jeszcze z
domu rodzinnego. Była to jedyna bajka, jaką rodzice mieli pod ręką, kiedy
przywieźli mnie ze szpitala – chcąc nie chcąc, czytali mi ją więc na okrągło. Ja
sama rzecz jasna tego nie pamiętam, przypominam sobie jednak tę malutką
książeczkę, stojącą dumnie na półce w moim pokoju. Wkrótce dołączył do niej
pokaźny zbiorek wierszyków Brzechwy. W miarę jak dorastałam, wspólne czytanie
nabierało rozmachu, obejmując m.in. wspaniałą inscenizację utworu „Rzepka”, z
udziałem taty, mnie i wszystkich dostępnych zabawek. W miarę jak dorastam, zaczynałam
coraz łapczywiej domagać się wysłuchiwania tych samych historii raz za razem. W
trakcie zjazdów rodzinnych krążyłam wokół stołu jak rekin poszukujący ofiary,
porywając nieszczęsnych gości i nakazując z uśmiechem: „cytaj” albo (co gorsza)
„jesce laz”. W rezultacie wkrótce znałam wszystkie swoje bajki na pamięć i (nie
znając ani jednej litery) potrafiłam nie tylko słowo w słowo powtórzyć każdą
historię, ale nawet w odpowiednich momentach przewracać strony.
Pierwszą
książką, jaką przeczytałam zupełnie samodzielnie, była jednak dopiero cienka
broszurka na podstawie filmu „Mój brat niedźwiedź”. Wówczas wydawała mi się
olbrzymim wyzwaniem. Cały dzień chodziłam za mamą, mozolnie sylabizując kolejne
linijki. Wreszcie jednak – udało się. I wtedy dopiero zaczęło się prawdziwe
szaleństwo.
Mimo, że
wkrótce pochłaniałam już potworne ilości książek, z słuchania bajek oczywiście
nie zrezygnowałam. Proceder ten przybrał jednak bardziej uporządkowany
charakter. Przyjęło się, że po obiedzie czyta mi mama, a przed pójściem spać –
tata. Najbardziej w pamięci zaryły mi się zwłaszcza te wspólne „dobranocki”. Wkrótce
tato, oprócz zwykłych bajek, zaczął przynosić mi również „prawdziwe”, „dorosłe”
książki. Jedną z pierwszych, jak pamiętam, było „W pustyni i w puszczy”
Sienkiewicza. Z początku historia wydawała mi się trochę „oszukana” –
zapowiedziane przez lektora porwanie jakoś dziwnie długo nie chciało nastąpić.
W końcu jednak zaangażowałam się do tego stopnia, że po zakończeniu lektury
skakałam po łóżku z radości, że przeczytaliśmy razem taką grubą książkę.
Skoki po łóżku
również stały się wkrótce elementem tradycji. Ten choreograficzny wyczyn służył
podkreśleniu gwałtownych emocji, a czasem również zmuszeniu taty do kontynuacji
lektury. Na wyżyny tej sztuki wspięłam się jednak, kiedy kolejny rozdział
„Niesamowitego dworu” Nienackiego skończył się w chwili, gdy Pan Samochodzik
został ogłuszony i zamknięty w tajnym przejściu przez grupę bandytów. Tym razem
tato był jednak nieugięty i odmówił dalszego czytania. Próbowałam nawet podjąć
strajk, siedząc na zimnym korytarzu w nadziei na to, że rodzice w trosce o moje
zdrowie zareagują. Wiedzieli jednak swoje i cierpliwie wyczekali aż chłód i
nuda zagnają mnie z powrotem do łóżka.
Czytaliśmy z tatą wszystko – od
„Pamiętników grzecznego psa”, przez Nienackiego, aż po… „Pana Tadeusza” i
„Alchemika”. W szczególny sposób wspominam naszą fazę na powieści Juliusza
Verne’a. To były czasy… A ilu pożytecznych rzeczy można się było nauczyć!
Właśnie przy „Dzieciach kapitana Granta” tato wyciągnął przecież stary atlas
(dopiero potem zorientowałam się, że wciąż było w nim zaznaczone ZSRR) i pokazał
mi, jak odczytywać współrzędne geograficzne. Przez całą książkę śledziliśmy na
tej mapie posunięcia bohaterów. Do Verne’a mam pretensje tylko o jedno – przez
niego przez część dolnej podstawówki żyłam w przekonaniu, że po Australii
grasują zesłani tam zbrodniarze. Jakoś umknęło mi widocznie, że „Dzieci
kapitana Granta” powstały niemal dwieście lat temu.
Nasze wspólne
czytanie umarło śmiercią naturalną w połowie „Nędzników” Victora Hugo. 😊
Jeden z
większych przełomów w moim życiu literackim przyniosła opasła cegła
zatytułowana „Bajarka opowiada”. Wychowana na „Czerwonym Kapturku” i
„Kopciuszku”, z zaskoczeniem odkryłam, jak wiele historii ominęło mnie w dzieciństwie.
Ale to nie same opowieści były najlepsze, ale krótki dodatek z tyłu,
zawierający praktyczne rady dla początkujących bajarzy. Traf chciał, że byłyśmy
akurat z siostrą na tyle duże, żeby na wakacjach spać w oddzielnym pokoju, ale
też na tyle małe, żeby wciąż doceniać baśnie. A ponieważ siostra często miała
problemy z zaśnięciem, w trakcie wyjazdów zaczęłam opowiadać jej zaczerpnięte z
„Bajarki” historie. Z czasem zaczęłam nawet kupować w różnych miejscach tomiki
z lokalnymi legendami… Choć najlepszym źródłem opowieści i tak pozostawał
wspomniany tom oraz znaleziona na strychu pozycja „Baśnie narodów Związku
Radzieckiego”.
Książki
wyznaczały też powoli szlak mojego stopniowego dojrzewania. Do dziś pamiętam na
przykład wstrząs, jaki przeżyłam po lekturze „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Joan
Lindsey. Wychowana na przekonaniu, że kryminał musi prowadzić do jasnego
rozwiązania, byłam naprawdę oburzona tą powieścią. Do ostatniej strony czekałam
na przybycie „detektywa ze Scotland Yardu”, zapowiedzianego przez ojca jednej z
zaginionych dziewczynek i to, że się nie pojawił uważałam za zwykłą podłość i
niekonsekwencję… To ciekawe, ale jeszcze niedawno tak samo wściekałam się na
niesamowitą Suzanne Collins za zakończenie „Kosogłosa”. Trudne przeżycia innego
rodzaju miałam z kolei z „Pakamerią” C.S. Lewisa. Trwając w niewinnym
przekonaniu, że do wojny niezbędny jest niemalże atak Białej Czarownicy,
uznałam za dowód całkowitej głupoty autora to, że bohaterowie książki (rzecz
działa się w parlamencie fikcyjnego państwa) wplątują się w konflikt z innym
narodem z powodów gospodarczych. Z czasem, naoglądawszy się tego, co dzieje się
na świecie, przyznałam, że w tamtym momencie to ja okazałam się naiwna, a nie
Lewis. Dalej uważam jednak, że w kwestii idiotyczności wojny zasadniczo miałam
rację.
A teraz?
Dalej czytam –
choć brak czasu robi już swoje. I coraz częściej priorytetem dla mnie stają się
inne zajęcia – na przykład pisanie własnych tekstów, choćby na tego bloga.
Dziękuję Wam, że tu zaglądacie. Dziękuję wszystkim Przyjaciołom, Kolegom, Znajomym, którzy śledzą moje wpisy, dzielą się opiniami, polecają książki. Serio, dajecie mi niesamowitą motywację żeby dalej prowadzić tę stronę. Już teraz, czytając posty sprzed pięciu lat, widzę jak niezwykle rozwinęłam się dzięki Wam. A w szczególności dziękuję moim niesamowitym Rodzicom – pierwszym krytykom, recenzentom, doradcom podsuwającym sprytne rozwiązania techniczne (mimo mojego baaardzo dużego i baaardzo niezrozumiałego oporu względem każdego dobrego pomysłu)… I pierwszym osobom, które zaszczepiły mi pasję do czytania (i blogowania 😊).
____
Źródła zdjęć:
Elementy grafiki - https://www.canva.com/