środa, 14 grudnia 2022

„Co by tu jeszcze dorzucić?” – czyli nie tylko książkowe prezenty dla moli książkowych

 „Co by tu jeszcze dorzucić?” – czyli nie tylko książkowe prezenty dla moli książkowych

„Dla Janka tablet. Dla Piotra deskorolkę. A dla Kasi oczywiście książkę, ona przecież tak lubi czytać… Tylko co by jej jeszcze dorzucić?”. Takie przedświątecznie pytanie powtarzają wszyscy, którzy wybierają prezent dla zatwardziałego mola książkowego. Pół biedy, kiedy obdarowywany ma jeszcze inne zainteresowania. Jeśli jednak wiadomo o nim tylko tyle, że lubi czytać… Cóż, wtedy „dorzucenie czegoś jeszcze” może się okazać dość kłopotliwe.

…I tutaj właśnie z pomocą przychodzi niniejszy post😊. Oto kolekcja zabawnych, oryginalnych i na pewno niebanalnych pomysłów na nie-książkowe prezenty dla moli książkowych!

Niedrogie, eleganckie i wcale nie oklepane

…czyli oczywiście zakładki do książek. Zapomnijcie o nudnych, papierowych prostokątach z nadrukiem! Te sprawdzone, acz konwencjonalne „wypełniacze” prezentów pokazują dziś swoje nowe oblicze. Zakładki wreszcie wychodzą z cienia i przestają być księgarnianymi kopciuszkami. Producenci (i czytelnicy!) zwracają uwagę nie tylko na ładne wzory, ale przede wszystkim… ciekawe rozwiązania techniczne.

Zakładka - strzałka, która wskazuje konkretne zdanie na stronie? Zakładka magnetyczna, która nie wypadnie nawet jeśli książką się rzuca? Czy wreszcie designerska perełka – zakładka z wbudowaną lampką do czytania? To od Was zależy który model wybierzecie! A może odkryjecie w sobie duszę artystów i stworzycie własną zakładkę?

Papierowa, a może drewniana lub plastikowa?

Magnetyczna zakładka w akcji

Takie małe arcydzieło nietrudno stworzyć, a wrażenie robi niesamowite...

Projekt i wykonanie: moja niesamowita Rodzina :-)

Biblioteczka z klasą

Nie każdy może urządzić w domu prawdziwą, wielką bibliotekę w starym stylu, z książkami od podłogi aż po sufit. Istnieje jednak prosty sposób aby dodać nieco sznytu nawet najskromniejszemu księgozbiorowi. Ex librisy – znaki zostawiane przez właściciela na pierwszych stronach książek – przydadzą charakteru każdej biblioteczce! Niegdyś zarezerwowane dla szlachty i wielkich bibliotek – ręcznie malowane bądź wytłaczane na okładkach – dziś, w wygodnej formie pieczątki, są dostępne dla każdego. Jednak ex librisy są nie tylko szykowne, ale także praktyczne. W spersonalizowanej formie z imieniem szybko rozwiążą problem znajomych pożyczających książki na wieczne (nie)oddanie😊.

Całość dostępna w zgrabnym zestawie prezentowym

Można wybrać nie tylko treść napisu... Ale i ozdobną grafikę

Dla ambitnych czytelników

…największym źródłem satysfakcji jest „bliskie spotkanie trzeciego stopnia” z klasyką. A ponieważ nie lubią ograniczać się tylko do szkolnej listy lektur, na pewno ucieszy ich zdrapka „100 książek, które warto przeczytać”. Od „Trzech muszkieterów” po „Nowe przygody Mikołajka”, od „Frankensteina” po „Solaris”… Na plakacie znajdziemy książki sławne w każdym tego słowa znaczeniu. Zdrapka stanowi nie tylko ciekawą inspirację do poszerzenia czytelniczych horyzontów, ale i… elegancki sposób na pochwalenie się swoimi dokonaniami 😊. Słowem – wszystko czego czytelnikowi trzeba do szczęścia.

PS. Zdrapki występują w różnych wersjach (zmienia się grafika i lista tytułów). Ja osobiście korzystam z plakatu z firmy ZdrapTo (uwaga, lokowanie produktu 😊). Tutaj niestety przy zdrapywaniu zdarza się lekko uszkodzić obrazek pod spodem. Jeśli więc jesteście perfekcjonistami, radzę poćwiczyć zdrapywanie w mniej wyeksponowanym miejscu albo poszukać po recenzjach zdrapki z którą takich problemów nie ma.


Z przymrużeniem oka

Prezent praktyczny i zabawny zarazem? Co powiecie na torby i koszulki z czytelniczymi hasłami? W internecie znajdziemy całe mnóstwo ciekawych wzorów! Krótkie, dowcipne hasła mogą np. wykpiwać drobne czytelnicze „przywary” (np. „I have no SHELF control”), czy podkreślać rozkosze czytania (np. „Nie możesz kupić szczęścia, ale możesz kupić książkę – a to prawie to samo”). Kawoszy ucieszy za to torba z „listą lektur”: od „KAWO Vadis” aż po „Morderstwo w Orient ESPRESSO” 😊. Jeden z przykładów na zdjęciu poniżej.

A jeśli żaden z dostępnych produktów Was nie zadowala? Nic straconego! W internecie dostępne są strony, gdzie możecie zaprojektować swoją własną koszulkę! Skorzystajcie z dostępnych czcionek bądź dodajcie stworzoną przez siebie grafikę, wybierzcie kolor i wykonajcie jedyny w swoim rodzaju prezent dla ukochanej osoby. A może zamiast żartobliwego tekstu wolicie wykorzystać ulubiony cytat obdarowywanego? Decyzja należy do Was!

Czy to przypadek, że dinozaury nie czytały i wyginęły...? Oj, nie sądzę.
Chwytliwe hasło, wpadająca w oko grafika - czyli sprawdzony patent na uśmiech 😊

Dla każdego coś dobrego

„Kiedy temperatura cały czas spada, a za oknem widać tylko zaspy śniegu”, chciałoby się zacząć ten fragment. Cóż, w naszym klimacie śniegu raczej nie uświadczymy, jednak zima w tym roku ma być dość mroźna (kogoś jeszcze straszyli tymi upiornymi -20-stoma stopniami?). Taka pogoda, nawet jeśli nie jest szczególnie poetycka, ma jedną dobrą stronę. Skutecznie usprawiedliwia siedzenie w domu z dobrą książką 😊. A będzie jeszcze przyjemniej, jeśli czytelnik zostanie odpowiednio wyposażony na nadchodzące mrozy. Mile widziane są hurtowe ilości kawy lub herbaty (zależnie od upodobań). Do tego rzecz jasna ciepłe skarpetki z adekwatnym wzorem, swetry, a nawet koce (ten na zdjęciu własnoręcznie uplotła z włóczki XXL moja kochana Mama. Oj, trzeba trochę siły żeby wyjąć go z szafy, ale kiedy przychodzą mrozy, to takie 5 kg matczynej miłości przydaje się jak znalazł 😊). Czas z książką dodatkowo osłodzą czekoladki, ciasteczka i oczywiście pierniczki. W końcu święta zobowiązują 😊.


A Wy? Macie jeszcze jakieś sprawdzone pomysły na nie do końca czytelnicze prezenty dla moli książkowych? Dajcie znać w komentarzach!

PS. A na wypadek gdyby to był ostatni post przed świętami...


Za pomoc przy zdjęciach dziękuję TACIE 💖

               

niedziela, 20 listopada 2022

„Wielki Gatsby”, Francis Scott Fitzgerald

„Wielki Gatsby”, Francis Scott Fitzgerald

 

Miłość i bogactwo. Te dwa słowa wystarczą aby rozpalić wyobraźnię każdego czytelnika. Można oczywiście powtarzać, że to stare, wyświechtane motywy, wykorzystywane już miliony razy. Można dowodzić, że książkowe opisy zakochania nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Można nawet upierać się, że pieniądze nie mają w życiu najmniejszego znaczenia. A jednak mało kto potrafi pozostać obojętnym w obliczu powieściowych romansów czy przepychu wspaniałych rezydencji…

Rok 1922. W Stanach Zjednoczonych kwitnie bodaj najbardziej barwny okres ich historii, nie bez powodu zwany „szalonymi latami dwudziestymi”. Młody, lecz ambitny Nick Carraway przybywa na Wschód w pogoni za karierą. Traf chce, że zakupiony przez niego skromny domek sąsiaduje z pełną przepychu, wystawną rezydencją niejakiego Gatsby’ego. Wkrótce bohater staje się jednym z głównych widzów trwającego w willi nieustającego pasma ekscentrycznych przyjęć i zabaw. Z czasem osoba sąsiada zaczyna coraz bardziej go fascynować. Kim właściwie jest ten tajemniczy, bajecznie bogaty gospodarz, który dorobił się swego majątku niewiadomym sposobem? Nielegalnym handlarzem alkoholu? Byłym szpiegiem? A może człowiekiem, który „kogoś zabił”? Smakowite plotki krążą od jednych uszminkowanych ust do drugich, serwowane razem z kieliszkami szampana. Prawda, jaką odkrywa Nick jest zarazem znacznie prostsza, jak i bardziej romantyczna. I ma ścisły związek z tragedią miłosną sprzed lat. Tragedią, która w najbliższym czasie ma doczekać się swojego drugiego aktu…

Fitzgerald odpakowuje swoją opowieść jak podarunek zawinięty w lśniący papier… Z początku rozmyślnie oślepia czytelnika przepychem, ozdobnością i barwami życia Gatsby’ego. Jak w kalejdoskopie przewijają się pojedyncze obrazki z wystawnych przyjęć trwających w rezydencji dniami i nocami. Eleganccy gości, alkohol płynący strumieniami i baśniowość, która spowija całą zabawę szczególnym czarem. Z każdym kolejnym rozdziałem autor odrzuca jednak następne warstwy tej pozłoty, pozbywając się wszystkiego, co zbędne. Aż wreszcie pozostaje tylko ścisły szkielet fabuły – czysty, klasyczny, wręcz surowy. Żona i jej wielbiciel sprzed lat. Mąż i jego kochanka, również zamężna. Pięć planet krążące po orbitach jednego układu słonecznego. Splecione ze sobą na dobre i złe, stopniowo ściągające się nawzajem do zderzenia. Taką podstawę wybiera sobie Francis Scott Fitzgerald. Żadnych zbędnych zawijasów opowieści, piętrzenia komplikacji czy rozciągania wątków miłosnych. Tylko kilka prostych, dobitnych, kluczowych scen, relacjonowanych przez postronnego obserwatora ze szczególną rzeczowością. Tak, aby fakty w swej surowości przemówiły same za siebie.

Narracja płynie niespiesznie od słowa do słowa. Fitzgerald całkowicie poddaje się zwykłemu rytmowi ludzkich wypowiedzi i podąża tam, dokąd go zawiodą. Całą historię Gatsby’ego poznajemy w gruncie rzeczy właśnie z opowieści: tu jedna plotka, tam czyjaś wzmianka, wreszcie garść wyjaśnień, które zbierają pojedyncze elementy układanki w całość. Autor jest uważnym obserwatorem rzeczywistości. Opiera się pokusie piętrzenia wielostronicowych romantycznych wyznań, rozstrzygających rozmów, poważnych dysput. Bezbłędnie wyczuwa, że przecież – choć mogłoby się nam wydawać inaczej – ludzie praktycznie nigdy nie mówią o tym, co jest naprawdę ważne. Dlatego też dialogi w powieści w większości są bardzo banalne. Tym szczególnym rodzajem banalności, który rodzi się między osobami zbyt skrępowanymi swoją obecnością i konwenansami, aby nazwać pewne rzeczy po imieniu. I tak łzy można usprawiedliwić zachwytem czyjąś koszulą. Wyznaniem miłości staje się wzmianka o czyimś korzystnym wyglądzie. Zaś narastające w ludziach frustracja i napięcie przejawiają się w zajadłym, zdeterminowanym planowaniu wspólnego wyjazdu do miasta. Aż wreszcie czytelnik zaczyna obawiać się chwili, kiedy te maski grzeczności wreszcie spadną i nastąpi wybuch…

„Wielki Gatsby” w zupełnie świeży, zaskakujący sposób wykorzystuje stary jak świat motyw człowieka, który pozornie zdobył wszystko – lecz wciąż nie jest szczęśliwy. To nie kolejna historia o bezlitosnym bogaczu, żyjącym myślą o swoich pieniądzach. Ale gorzka historia idealisty, który postawił wszystko na jedną kartę aby odzyskać serce ukochanej kobiety.

Fitzgerald przedstawia świat zdruzgotanych marzeń i rozwiewających się złudzeń. Pokazuje bolesne zetknięcie młodzieńczej niewinności z panującą wśród elit przewrotnością, hedonizmem i obojętnością. I dowodzi, że czasem najbardziej doniosłym czynem może okazać się najbanalniejszy gest zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.

 ___

Cytat na plakacie pochodzi z przekładu Arkadiusza Belczyka, wyd. SBM, 2022


niedziela, 6 listopada 2022

Randka w ciemno z książką – wyzwanie czytelnicze

 Randka w ciemno z książką – wyzwanie czytelnicze


„Klasyka to książki, które każdy chciałby znać, ale nikt nie chce czytać”. Nie, to nie hasło z memu ani komentarz złośliwego internauty. Powiedzonko to stworzył… Mark Twain. Cóż, jeśli taką prawidłowość zauważył autor, który obecnie sam zaliczany jest do klasyki, to coś w tym musi być. Ale dlaczego tak po prostu odrzucamy tę część literatury? Bo jest nudna i przestarzała? Bo zniechęca do niej przymus czytania lektur? Bo ludzie po prostu nie lubią czytać? A może powód niepopularności takich arcydzieł jest inny? Może chodzi przede wszystkim o nasze podejście?

Kto tak naprawdę reklamuje klasykę? Wydaje się, że wielkie wydawnictwa spisały już ją na straty. Wystarcza im wąska, stała grupa odbiorców: uczniów zdających egzaminy z polskiego, czy osób, które lubią uchodzić za oczytane. Działy z klasyką pod względem marketingowym przedstawiają się zatem coraz gorzej. Blurb „Faraona” nie mówi nic o fabule, dużo za to o skomplikowanej historii dzieła. Wydawca „Romea i Julii” w dwóch zdaniach bezkarnie spojleruje całą akcję – zbrodnia, za którą w innym przypadku media by go rozszarpały. Na okładkach widnieją niezobowiązujące zdjęcia luźno związane z akcją. Najlepsze grafiki zostają pozaklejane napisami „Lektura z opracowaniem”, po to zapewne, aby bułhakowska Małgorzata w czerwonej sukni nie wydawała się czytelnikowi zbyt kusząca…

Dlatego proponuję Wam wyzwanie. Pięć klasycznych książek – ale przedstawionych w sposób inny niż zwykle. Utwory stare wymieszane z nowymi, słynne z mało znanymi, zabawne z poważnymi. Żadnych informacji o autorze czy dacie powstania. Żadnych wytartych rozważań o wybitności. Kto wie – może lekarstwem na niechęć do utworów klasycznych okaże się traktowanie ich jak zwykłych powieści. Których czytanie w pierwszej kolejności powinno dostarczyć przyjemności.

A jeśli opis którejś książki Was zainteresuje, jej tytuł znajdziecie na końcu artykułu.

1.

Hazardzista, szuler i dowcipniś M. trafia do szpitalu psychiatrycznego żeby uniknąć więzienia. Nawykły do śmiechu i rozrywek, stawia sobie za punkt honoru rozruszanie cichych, stłamszonych pacjentów. Tyle tylko, że niepodzielną władzę na oddziale pełni surowa siostra R, egzekwująca posłuszeństwo podopiecznych terrorem psychicznym. Wkrótce sytuacja w zakładzie szybko przeradza się w prawdziwą wojnę nerwów. Ale czy jeden człowiek – nawet tak dowcipny i pomysłowy jak M. – może zwyciężyć nierówne starcie z kobietą przewodzącą zimnej lekarskiej machinie?

Fascynująca i przerażająca historia walki z bezdusznym systemem. Ostra, bolesna powieść, w której śmiech miesza się ze łzami. A bohaterstwo najmniej spodziewanie może zrodzić się w środku hazardowego zakładu…

2.

R. jest mordercą. Ciosem siekiery zabił dwie samotne kobiety, które naszedł w ich mieszkaniu. Zbrodni dokonał całkowicie świadomie. Nie wątpi w słuszność swojego czynu. A jednak nie potrafi już normalnie żyć. Dręczony gorączką i stłumionymi wyrzutami sumienia, błąka się po zatłoczonych ulicach miasta, szukając ukojenia. Nie może już jednak wycofać się z raz wybranej drogi. Nie teraz, kiedy każdy jego krok śledzi inteligentny i przenikliwy sędzia P… który do jego skazania potrzebuje już tylko dowodu. Rozpoczyna się fascynujący pojedynek między dwoma wybitnymi umysłami. Jednak znacznie poważniejszą walkę R. będzie musiał stoczyć we własnej duszy…

Trzymające w napięciu studium psychologii mordercy. Dramat, którego akcja rozgrywa się nie tylko w ponurych uliczkach Moskwy, ale przede wszystkim w głębi ludzkiego umysłu. I potężniejące nad całą fabułą pytanie… Czy R. przyzna się do popełnionej zbrodni?

3.

Historia rodem z amerykańskiej komedii. Co można zrobić, gdy kieszenie świecą pustkami, wszystkie możliwości przekrętów zostały wyczerpane, a uczciwa praca jakoś nie kusi? Zdaniem cwaniaczka F. odpowiedź jest jedna. Znaleźć kogoś, kto postanowi łożyć na twoje utrzymanie. Okazja nadarza się kiedy jegomość poznaje dwie piękne i zamożne damy. Sir F. postanawia równocześnie uwieść obie kobiety i w ten sposób zyskać dostęp do sakiewek ich mężów. Nie wie jednak, że panie są serdecznymi przyjaciółkami, którym nie brak ani dowcipu, ani sprytu. Kumoszki obmyślają intrygę, której celem jest wykpienie niedoszłego amanta… A także dokuczenie zazdrosnym mężom.

Zaskakująco feministyczna, lekka sztuka teatralna. I chyba najbliższa temu, co obecnie uznajemy za komedię…

4.

M. jest jednym z najsłynniejszych rycerzy w całym kraju. Wszyscy na pamięć znają jego dokonania i podziwiają jego szermiercze talenty. A jednak nie jest szczęśliwy. Nie potrafi bowiem znaleźć kobiety, która byłaby zdolna go pokochać. Wkrótce na jego drodze stają jednak B. i K – dwie piękne, młode dziewczyny. Choć panny wychowują się razem, trudno wyobrazić sobie bardziej odmienne charaktery. I podczas gdy K. pięknie śpiewa i ma znakomite maniery, B. bez skrępowania żartuje sobie z gośćmi, a nawet… sprawnie poczyna sobie ze szpadą czy strzelbą. Nic dziwnego, że wkrótce serce M. zabije szybciej… Ale którą z kobiet wybierze?

Czego tu nie ma! Najpierw humorystyczno-liryczny wątek miłosny, potem zuchwałe porwanie, a wszystko to pod znakiem wiszącej w powietrzu wojny. I przede wszystkim – niezależna, zawadiacka bohaterka, która szybko skradnie wszystkie serca… Kto by się tego spodziewał w tak niefeministycznych czasach?

5.

H. wylatuje ze szkoły. Formalnie mieszka jeszcze w internacie i chodzi na lekcje, wszyscy jednak wiedzą, że po feriach nie będzie mógł już wrócić do nauki. Nie dlatego, że brakuje mu inteligencji czy umiejętności. H. nie potrafi po prostu dostosować się do panujących reguł, które uważa za z gruntu fałszywe. Nie mając nic do stracenia, bohater rusza na wagary. Błąkając się po mieście zanurza się w świecie hotelowych pokojów, barów i przypadkowych rozmów…

Samotny, zbuntowany bohater negujący zasady rządzące rzeczywistością. Wojowniczy, twardy, lecz na swój sposób również zagubiony. Prosta, konkretna, wręcz surowa historia, opisana bez moralizowania. Bez jaskrawych puent, ozdobników i artystycznych scen odmiany życia. A jednak nie pozwala przejść obok siebie obojętnie.

 

Jeśli choć jedno z Was po przeczytaniu tej recenzji zdecyduje się sięgnąć po którąś z tych książek (prawdziwe tytuły znajdziecie poniżej) – będę więcej niż szczęśliwa. Jeśli nie – nie zrażajcie się. Szukajcie, czytajcie, nie bójcie się bawić literaturą. W końcu nie taka klasyka straszna, jak ją malują 😊.




 

niedziela, 4 września 2022

„Wszystko czerwone”, Joanna Chmielewska

 „Wszystko czerwone”, Joanna Chmielewska

 


Grupka osób przy jakiejś okazji zbiera się w jednym domostwie. Przestrzeń jest ograniczona, niepostrzeżone dostanie się do środka z zewnątrz niemal niemożliwe. W tych właśnie okolicznościach dochodzi do morderstwa. Wszyscy są podejrzani, a to dopiero początek brutalnej serii zabójstw… Trzymający w napięciu thriller? Kolejny kryminał Agaty Christie? Cóż, w rzeczywistości to streszczenie… komedii.

Joanna przyjeżdża do Danii aby odwiedzić ukochaną przyjaciółkę Alicję. Jej przybycie zbiega się w czasie z uroczystym oblewaniem nowego nabytku – osobliwej, czerwonej lampy. W jej przyćmionym świetle goście zbierają się na tarasie i świętują w najlepsze. Beztroską zabawę przerywa wystąpienie podchmielonego Edka, który zrywa się z miejsca z okrzykiem: „Alicja, czemu ty się narażasz?!”. Nikt jakoś nie pali się do słuchania pijackich rewelacji na temat „osób” jakie przyjmuje gospodyni, więc goście dyskretnie uspakajają mężczyznę. Wydaje się, że sprawa jest zakończona. Tymczasem kiedy przyjęcie się kończy, Edek zostaje znaleziony w swoim fotelu z nożem w plecach. Wkrótce w domu dochodzi do całej serii morderczych prób, których celem wydaje się Alicja… Tyle tylko, że panujący chaos, wariackie pomysły domowników i nieustanna pielgrzymka gości doprowadziłyby do osiwienia nawet najlepiej wyszkolonego zabójcę. A w ogólnym zamieszaniu nieudolne próby dokonania morderstwa przynoszą najmniej spodziewane rezultaty…

Wydaje Wam się, że powieść o serii zbrodni takiego kalibru musi być mroczna i poważna? W takim razie nie znacie jeszcze Joanny Chmielewskiej! Autorka w dowcipny, przewrotny sposób parodiuje jeden z najbardziej tradycyjnych motywów powieści kryminalnych, tworząc lekką, zabawną, zawikłaną całość. I choć ofiary padają gęsto, a morderca wspina się na wyżyny pomysłowości, wykorzystując do uśmiercenia Alicji najbardziej wyszukane metody, prawdziwych trupów jest zaskakująco niewiele. Jak zwykle w przypadku Joanny i jej znajomych, jest to w dużej mierze efekt nieprzewidywalności ich poczynań dla umysłów normalnych. Bohaterowie, z właściwą sobie niefrasobliwością, zamiast planować inteligentną obronę, zdają się na ślepy los i najdziwniejsze pomysły. Rekordy bije tym razem Alicja. Konsekwentnie gubi dowody rzeczowe, wpuszcza do domu tabuny przypadkowych ludzi i alergicznie reaguje na wszystkie próby zachęcenia do podjęcia zdecydowanych działań. W rezultacie to, co powinno być sceną morderstwa przypomina bardziej oprawę jakiejś farsy. Dziesiątki gości przyjeżdżają (zapowiedziani, bądź nie) i odjeżdżają (przeważnie ambulansem), a pozostali, w niezwykłej ruchliwości, nieustannie zmieniają pościel, pokoje, łóżka, wprowadzając szaleńcze zamieszanie. Nic dziwnego, że nieszczęsny zabójca nie może połapać się w całym tym chaosie. Zwłaszcza, że pani domu zwiększa zamęt, hojnie pożyczając przyjaciółkom rozmaite części garderoby, przez co rozpoznanie jej staje się w emocjach dodatkowo utrudnione. Nie ma mowy o chwili spokoju. A jeśli nawet zrezygnowany morderca odpuszcza na jakiś czas, pewne jest, że ktoś z bohaterów sowicie nadrobi to niedopatrzenie, z rozmachem siejąc zamęt na własną rękę. Z reguły w środku nocy.

Dodatkowej atrakcji dostarczają lingwistyczne dokonania jedynego w powieści policjanta. Duńczyk ów, zatrudniony w charakterze tłumacza, włada dość „oryginalną” odmianą polszczyzny, „zdradzającą niekiedy naleciałości jakby biblijne”. Nic dziwnego, że przesłuchiwani, zamiast wić się w krzyżowym ogniu pytań, łapczywie wyczekują kolejnych perełek w stylu: „Kogo zewłoka życzy pani sobie?” czy „Azali były osoby mrowie a mrowie?”.

Pod piórem Chmielewskiej tradycyjne cały kryminalno-detektywistyczny świat staje na głowie, drwiąc sobie z czytelnika. I tak wszyscy podejrzani, zamiast żywić względem siebie rosnące podejrzenia, żyją w całkowitej komitywie, pogłębiając braterskie uczucia. Panujący chaos, przerywany niekiedy zabójstwami, przyjmowany jest jako rzecz naturalna i niezwykle interesująca. Nawet morderca pod ręką okazuje się niekiedy całkiem przydatny, niezawodnie ukrócając wszelkie problemy z nadmiarowymi gośćmi.

Niepospolite zamieszanie, iskrzący humorem język i oczywiście wszechobecny kolor czerwony – oto prawdziwa gratka dla tych, którzy lubią kryminały z przymrużeniem oka.

Uwaga. Nie czytać przy ludziach. Grozi niekontrolowanymi atakami śmiechu.

Poznaj też inne książki Joanny Chmielewskiej!

____

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z egzemplarza wydanego przez  wyd. Kobra Media 2010

____

Źródła zdjęć:

"Wszystko czerwone" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

sobota, 20 sierpnia 2022

#100 post na blogu, czyli słów kilka o Molince

#100 post na blogu, czyli słów kilka o Molince

 

Sporo wydarzyło się ostatnimi czasy. Zaledwie miesiąc temu świętowaliśmy z moim blogiem podwójne urodziny – on piąte, a ja – osiemnaste. Nie ukrywam, że dawno już chodziło mi po głowie, żeby z tej okazji napisać jakiś szczególnie wyjątkowy post... Tym bardziej, że właśnie zbliżałam się do zawrotnej liczby stu opublikowanych recenzji. Dlatego też dzisiaj postanowiłam skorzystać z okazji i dla odmiany opowiedzieć Wam trochę o sobie… A w szczególności o tych książkach, które odegrały w moim życiu kluczową rolę.

Panie i panowie, przedstawiam okrągły, setny, jubileuszowy artykuł!

Podobno pierwszą lekturą w moim życiu był „Pan Maluśkiewicz i wieloryb” – stara, wyświechtana broszurka z wierszykiem Tuwima, którą tato przywiózł jeszcze z domu rodzinnego. Była to jedyna bajka, jaką rodzice mieli pod ręką, kiedy przywieźli mnie ze szpitala – chcąc nie chcąc, czytali mi ją więc na okrągło. Ja sama rzecz jasna tego nie pamiętam, przypominam sobie jednak tę malutką książeczkę, stojącą dumnie na półce w moim pokoju. Wkrótce dołączył do niej pokaźny zbiorek wierszyków Brzechwy. W miarę jak dorastałam, wspólne czytanie nabierało rozmachu, obejmując m.in. wspaniałą inscenizację utworu „Rzepka”, z udziałem taty, mnie i wszystkich dostępnych zabawek. W miarę jak dorastam, zaczynałam coraz łapczywiej domagać się wysłuchiwania tych samych historii raz za razem. W trakcie zjazdów rodzinnych krążyłam wokół stołu jak rekin poszukujący ofiary, porywając nieszczęsnych gości i nakazując z uśmiechem: „cytaj” albo (co gorsza) „jesce laz”. W rezultacie wkrótce znałam wszystkie swoje bajki na pamięć i (nie znając ani jednej litery) potrafiłam nie tylko słowo w słowo powtórzyć każdą historię, ale nawet w odpowiednich momentach przewracać strony.

Pierwszą książką, jaką przeczytałam zupełnie samodzielnie, była jednak dopiero cienka broszurka na podstawie filmu „Mój brat niedźwiedź”. Wówczas wydawała mi się olbrzymim wyzwaniem. Cały dzień chodziłam za mamą, mozolnie sylabizując kolejne linijki. Wreszcie jednak – udało się. I wtedy dopiero zaczęło się prawdziwe szaleństwo.

Mimo, że wkrótce pochłaniałam już potworne ilości książek, z słuchania bajek oczywiście nie zrezygnowałam. Proceder ten przybrał jednak bardziej uporządkowany charakter. Przyjęło się, że po obiedzie czyta mi mama, a przed pójściem spać – tata. Najbardziej w pamięci zaryły mi się zwłaszcza te wspólne „dobranocki”. Wkrótce tato, oprócz zwykłych bajek, zaczął przynosić mi również „prawdziwe”, „dorosłe” książki. Jedną z pierwszych, jak pamiętam, było „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza. Z początku historia wydawała mi się trochę „oszukana” – zapowiedziane przez lektora porwanie jakoś dziwnie długo nie chciało nastąpić. W końcu jednak zaangażowałam się do tego stopnia, że po zakończeniu lektury skakałam po łóżku z radości, że przeczytaliśmy razem taką grubą książkę.

Skoki po łóżku również stały się wkrótce elementem tradycji. Ten choreograficzny wyczyn służył podkreśleniu gwałtownych emocji, a czasem również zmuszeniu taty do kontynuacji lektury. Na wyżyny tej sztuki wspięłam się jednak, kiedy kolejny rozdział „Niesamowitego dworu” Nienackiego skończył się w chwili, gdy Pan Samochodzik został ogłuszony i zamknięty w tajnym przejściu przez grupę bandytów. Tym razem tato był jednak nieugięty i odmówił dalszego czytania. Próbowałam nawet podjąć strajk, siedząc na zimnym korytarzu w nadziei na to, że rodzice w trosce o moje zdrowie zareagują. Wiedzieli jednak swoje i cierpliwie wyczekali aż chłód i nuda zagnają mnie z powrotem do łóżka.

       Czytaliśmy z tatą wszystko – od „Pamiętników grzecznego psa”, przez Nienackiego, aż po… „Pana Tadeusza” i „Alchemika”. W szczególny sposób wspominam naszą fazę na powieści Juliusza Verne’a. To były czasy… A ilu pożytecznych rzeczy można się było nauczyć! Właśnie przy „Dzieciach kapitana Granta” tato wyciągnął przecież stary atlas (dopiero potem zorientowałam się, że wciąż było w nim zaznaczone ZSRR) i pokazał mi, jak odczytywać współrzędne geograficzne. Przez całą książkę śledziliśmy na tej mapie posunięcia bohaterów. Do Verne’a mam pretensje tylko o jedno – przez niego przez część dolnej podstawówki żyłam w przekonaniu, że po Australii grasują zesłani tam zbrodniarze. Jakoś umknęło mi widocznie, że „Dzieci kapitana Granta” powstały niemal dwieście lat temu.

Nasze wspólne czytanie umarło śmiercią naturalną w połowie „Nędzników” Victora Hugo. 😊

Jeden z większych przełomów w moim życiu literackim przyniosła opasła cegła zatytułowana „Bajarka opowiada”. Wychowana na „Czerwonym Kapturku” i „Kopciuszku”, z zaskoczeniem odkryłam, jak wiele historii ominęło mnie w dzieciństwie. Ale to nie same opowieści były najlepsze, ale krótki dodatek z tyłu, zawierający praktyczne rady dla początkujących bajarzy. Traf chciał, że byłyśmy akurat z siostrą na tyle duże, żeby na wakacjach spać w oddzielnym pokoju, ale też na tyle małe, żeby wciąż doceniać baśnie. A ponieważ siostra często miała problemy z zaśnięciem, w trakcie wyjazdów zaczęłam opowiadać jej zaczerpnięte z „Bajarki” historie. Z czasem zaczęłam nawet kupować w różnych miejscach tomiki z lokalnymi legendami… Choć najlepszym źródłem opowieści i tak pozostawał wspomniany tom oraz znaleziona na strychu pozycja „Baśnie narodów Związku Radzieckiego”.

Książki wyznaczały też powoli szlak mojego stopniowego dojrzewania. Do dziś pamiętam na przykład wstrząs, jaki przeżyłam po lekturze „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Joan Lindsey. Wychowana na przekonaniu, że kryminał musi prowadzić do jasnego rozwiązania, byłam naprawdę oburzona tą powieścią. Do ostatniej strony czekałam na przybycie „detektywa ze Scotland Yardu”, zapowiedzianego przez ojca jednej z zaginionych dziewczynek i to, że się nie pojawił uważałam za zwykłą podłość i niekonsekwencję… To ciekawe, ale jeszcze niedawno tak samo wściekałam się na niesamowitą Suzanne Collins za zakończenie „Kosogłosa”. Trudne przeżycia innego rodzaju miałam z kolei z „Pakamerią” C.S. Lewisa. Trwając w niewinnym przekonaniu, że do wojny niezbędny jest niemalże atak Białej Czarownicy, uznałam za dowód całkowitej głupoty autora to, że bohaterowie książki (rzecz działa się w parlamencie fikcyjnego państwa) wplątują się w konflikt z innym narodem z powodów gospodarczych. Z czasem, naoglądawszy się tego, co dzieje się na świecie, przyznałam, że w tamtym momencie to ja okazałam się naiwna, a nie Lewis. Dalej uważam jednak, że w kwestii idiotyczności wojny zasadniczo miałam rację.

A teraz?

Dalej czytam – choć brak czasu robi już swoje. I coraz częściej priorytetem dla mnie stają się inne zajęcia – na przykład pisanie własnych tekstów, choćby na tego bloga.

Dziękuję Wam, że tu zaglądacie. Dziękuję wszystkim Przyjaciołom, Kolegom, Znajomym, którzy śledzą moje wpisy, dzielą się opiniami, polecają książki. Serio, dajecie mi niesamowitą motywację żeby dalej prowadzić tę stronę. Już teraz, czytając posty sprzed pięciu lat, widzę jak niezwykle rozwinęłam się dzięki Wam. A w szczególności dziękuję moim niesamowitym Rodzicom – pierwszym krytykom, recenzentom, doradcom podsuwającym sprytne rozwiązania techniczne (mimo mojego baaardzo dużego i baaardzo niezrozumiałego oporu względem każdego dobrego pomysłu)… I pierwszym osobom, które zaszczepiły mi pasję do czytania (i blogowania 😊).

____

Źródła zdjęć:

Elementy grafiki - https://www.canva.com/

 

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

„Weronika postanawia umrzeć”, Paulo Coelho

 „Weronika postanawia umrzeć”, Paulo Coelho

Wszyscy kiedyś umrzemy. To fakt. Wolimy jednak o tym zapomnieć – i znakomicie nam się to udaje. Pogrążamy się w szarej, codziennej rutynie, odkładamy to, co ważne na czas nieokreślony i wmawiamy sobie, że spełnianie marzeń może poczekać. W końcu przestajemy doceniać to, jakim cudem jest życie. I nie zwracamy uwagi na to, że przecież każdy dzień może okazać się naszym ostatnim…

Weronika postanawia umrzeć. Jej decyzji nie powoduje żadne nieszczęśliwe wydarzenie ani nawet depresja. Bohaterka stwierdza po prostu, że w życiu doświadczyła już wszystkiego, czego chciała. Dlatego pewnego dnia sprząta swój pokój, połyka cztery opakowania tabletek i siada przy oknie żeby ostatni raz obejrzeć zachód słońca. Pozostawia po sobie tylko krótki list, w którym wyraża oburzenie, że dziennikarz jednego z poczytnych francuskich pism rozpoczął swój artykuł pytaniem: „Gdzie leży Słowenia?”. Weronika nie umiera jednak. Odzyskuje przytomność w miejscowym szpitalu psychiatrycznym, otoczona kordonem lekarzy. I zderza się z diagnozą: obumarcie jednej z komór serca. Zamiast lekkiej, przyjemnej śmierci przy dźwiękach muzyki czeka ją kilka dni życia w towarzystwie szaleńców i znoszenie przerażających ataków choroby w oczekiwaniu na ten jeden, który okaże się ostatni. Ten krótki czas bezpowrotnie zmieni jednak zarówno wszystkich pacjentów szpitala, jak i samą Weronikę…

Paulo Coelho umieszcza akcję swojej powieści w szczególnym miejscu. Villete nie jest zwykłym ośrodkiem psychiatrycznym. Powstałe z kaprysu grupy biznesmenów, nie zaś z rzeczywistej potrzeby, przez większość czasu świeci pustkami. Aby zadowolić inwestorów, oprócz prawdziwych chorych personel przyjmuje więc każdego, kto gotów jest opłacić swój pobyt. Nic dziwnego, że choć bohaterowie powieści mają różne diagnozy, w gruncie rzeczy są bardzo do siebie podobni. Schizofrenia, napady lękowe, czy myśli samobójcze – powód, dla którego latami pozostają w Villete jest jeden. W szpitalu wariatów zaznali wreszcie prawdziwej wolności, wyrwali się z rutyny, otrzymali możliwość bycia sobą, bez obawy, co pomyślą inni. W końcu gdzie można pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa, jeśli nie w ośrodku psychiatrycznym? Większość pacjentów nie kwapi się już z powrotem do dawnego życia. Wygodniej jest im ukrywać poprawę stanu zdrowia i traktować Villete jak luksusowy hotel.Weronika ma inny problem. Nie podoba jej się utarty, przepojony rutyną tryb jej życia – w gruncie rzeczy dlatego podejmuje próbę samobójczą. Boi się jednak cokolwiek zmieniać w obawie przed cierpieniem. Wybiera zachowawcze rozwiązania. Studia prawnicze zamiast kariery pianistki. Chłodny dystans zamiast głębokich relacji z ludźmi. Przedwczesne przerwanie życia z lęku przed rozczarowaniem u jego kresu. Dlatego bohaterce trudno jest odnaleźć się w Villete, gdzie pacjenci pozwalają sobie na wszelkie wybryki, na które przyjdzie im ochota.

Te dwie postawy – tak różne, a zarazem tak podobne – w powieści Coelha nieustannie się ze sobą ścierają. Zastanawiając się nad sensem życia, istotą szaleństwa i źródłem radości, bohaterowie na różne sposoby próbują poznać samych siebie oraz wybrać własną drogę. Książka pokazuje, że warto czasem zaryzykować i spełniać nawet najbardziej szalone marzenia. Odważyć się wyjść poza szklane ściany, zza których obserwujemy świat zewnętrzny. I w reszcie zacząć naprawdę żyć.  

„Weronika postanawia umrzeć” to opowieść o pięknie życia. O tym, jak wielkim darem jest każdy kolejny dzień – i jak ważne jest to, aby z zachwytem przyjąć wszystko, co przyniesie. Paulo Coelho z pasją dowodzi, że odrobina szaleństwa nie zawadzi. Co prawda w paru miejscach opinie autora są dość ryzykowne – zwłaszcza jeśli idzie o kwestie obyczajowe i moralności. Mimo to książka stanowi jednak bardzo interesującą, prowokującą do refleksji pozycję.

_______

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Grażyny Misiorowskiej i Basi Stępień, wyd. Drzewo Babel, Warszawa, 2000r

____

Źródła zdjęć:

"Weronika postanawia umrzeć" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

niedziela, 31 lipca 2022

„A.B.C.”, Agatha Christie

„A.B.C.”, Agatha Christie

              Jeśli miałabym wybrać jednego autora, którego znam naprawdę dogłębnie, byłaby to Agatha Christie. W porównaniu do innych twórców, to właśnie jej książek mam u siebie najwięcej. Przez lata poszerzałam ten zbiorek, aż w końcu zdałam sobie sprawę, że zaczynam wyłapywać w różnych powieściach podobne chwyty fabularne. I choć nie zdarzyło się jeszcze, żeby jakaś książka nie zaskoczyła mnie na koniec, żyłam w przekonaniu, że pewne rzeczy są wspólne dla wszystkich tekstów Agathy Christie. Aż wreszcie natrafiłam na kryminał, który przewrócił moje przekonania do góry nogami…

              Kiedy kapitan Hastings przyjeżdża do Anglii w interesach, w pierwszej kolejności kieruje kroki do starego przyjaciela – Herkulesa Poirot. Z przyjemnością wspominają rozwiązane przez siebie sprawy i zabawiają się „zamawianiem” następnych zagadek. Żarty kończą się kiedy Poirot otrzymuje tajemniczy anonim. Jego autor wzywa detektywa do udowodnienia swoich umiejętności i radzi „zainteresować się Andover”. Kiedy we wspomnianej miejscowości dochodzi do zabójstwa, Herkules staje przed jedną z najtrudniejszych spraw w swojej karierze. Tajemniczy seryjny morderca za każdym razem zapowiada zbrodnie listownie, podając dzień i nazwę miejscowości. Kolejne ofiary dobierane są w kolejności alfabetycznej, a zabójca zawsze pozostawia po sobie rozkład jazdy A.B.C… Czy Poirot zdąży rozwikłać tę zagadkę zanim morderca dojdzie do Z?

              Czytaliście kiedyś książki Agathy Christie? Jeśli tak, wiecie zapewne, jak charakterystyczny jest jej styl tworzenia intrygi… Długie wstępy, w których po kolei poznajemy każdego bohatera. Zamknięte, niewielkie grono podejrzanych, gdzie każdy skrywa jakieś tajemnice. Oskarżenia przenoszone z osoby na osobę i napięcie budowane aż do momentu wielkiego rozwiązania… Rozumiecie, o czym mówię?

              Cóż, „A.B.C.” jest zupełnie inne.

              Akcja rozpoczyna się natychmiast. Na stronie dziewiątej Poirot otrzymuje anonim. Na szesnastej mamy pierwsze zwłoki. Do zabójstw dochodzi w odległych miejscach. Ludzi związanych z ofiarami nic wcześniej nie łączyło. Część z nich w normalnych okolicznościach mogłaby być podejrzana, jednak zaplanowany i seryjny charakter zbrodni całkowicie oczyszcza ich z zarzutów. Koniec z przenoszeniem oskarżenia z osoby na osobę. Koniec z „prywatnymi” zbrodniami w zaciszu hotelu, kolejowego przedziału czy starej angielskiej rezydencji. Tym razem areną pojedynku Poirota ze zbrodniarzem staje się cała Anglia. Wielka burza w prasie, niekończące się konferencje ze specjalistami, podróże na drugi koniec kraju… Całkowite przeciwieństwo zbrodni w stylu Agathy Christie!

              Jeszcze bardziej dezorientujące jest to, że – jak się zdaje – od początku wiemy… kto zabija. Już w drugim rozdziale widzimy tajemniczego pana Aleksandra Bonaparte’a Custa (znamienne inicjały!), jak przegląda długą listę nazwisk i skreśla jedno z nich – jak się później okazuje, należące do pierwszej ofiary A.B.C. Fałszywy trop? Zmyłka? W końcu kto jeśli nie Agatha Christie potrafi tak pokierować zachowaniem niewinnego człowieka aby ściągnąć na niego podejrzenia? Tylko czy ciągnęłaby taką grę przez całą książkę? A może autorka wcale nie próbuje nas okłamać? Może po prostu tym razem pytanie nie brzmi: „k t o zabił”, ale „d l a c z e g o”? Dlaczego właśnie ci ludzie? Dlaczego to Poirot otrzymuje anonimy? Dlaczego szukający rozgłosu zabójca kontaktuje się z prywatną osobą, a nie z prasą czy policją? Zdaniem Herkulesa Poirot to właśnie te kwestie okażą się kluczowe przy rozwiązywaniu zagadki. I tłumaczenie wszystkich nieścisłości skomplikowaną psychiką szaleńców stanowi poważny błąd. A skoro twierdzi tak największy detektyw wszechczasów…

              Wreszcie ostatnia zmiana – zmiana roli detektywa. Do tej pory Poirot zawsze działał w pojedynkę, ewentualnie z pomocą wiernego Hastingsa. On decydował, jak potoczy się śledztwo. On przesłuchiwał świadków. On rozwiązywał całą sprawę. Tym razem jednak Herkules – na przekór swojej zwykłej pysze – dopuszcza do sprawy również amatorów. W rozwiązywaniu zagadki wspomaga go samozwańczy „legion specjalny”, składający się z bliskich trzech pierwszych ofiar A.B.C. Żadne z nich nie ma doświadczenia w pracy detektywa. Są za to osobiście zaangażowani w całą sprawę, zdeterminowani i… każde z nich może wiedzieć coś, co umknęło policji. Zadaniem Poirota nie jest więc tym razem branie podejrzanych w krzyżowy ogień pytań, lecz prowokowanie zwykłych rozmów. W nadziei, że z banalnych uwag i wspominek uda się w końcu wyłowić jakieś kluczowe informacje.

„A.B.C.” to niezwykle świeża, oryginalna powieść, która po raz kolejny dowodzi geniuszu Agathy Christie. Znajduje się w ścisłej czołówce moich ulubionych kryminałów tej autorki – a przeczytałam ich już wiele. Całkowicie ujął mnie pomysł nietypowego pomnożenia liczby detektywów. To wielkie wytchnienie po latach patrzenia na wszystkich bohaterów w kategoriach potencjalnych podejrzanych. Miło było mieć tak wielu sojuszników przy rozwiązywaniu zagadki. Jak zwykle u tej autorki – zwrotów akcji nie zabrakło.

Polecam szczególnie tym, którzy szukają odmiany po „tradycyjnych” kryminałach Agathy Christie.

Poznaj też inne książki Agaty Christie!

_______

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Tadeusza Jana Dehnela, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2021

____

Źródła zdjęć:

"A.B.C" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

niedziela, 3 lipca 2022

„Klara i Słońce”, Kazuo Ishiguro

„Klara i Słońce”, Kazuo Ishiguro

 


O sztucznej inteligencji słyszymy ze wszystkich stron. Czytamy o nich w długich, naukowych artykułach i naiwnych powieściach typu science-fiction. Pomstujemy na prymitywne automaty na liniach telefonicznych różnych firm, i z rozbawieniem badamy możliwości smartfonowych „asystentów”. Doskonale znamy sympatyczne droidy z „Gwiezdnych wojen” i przerażające wizje świata maszyn z „Matrixa”… Ale czy kiedyś zastanawialiście się, jak wyglądałoby nasze życie opisane przez wyjątkowo inteligentnego robota?

Klara jest wykfalifikowaną Sztuczną Przyjaciółką z trzeciej serii modelu B2. Tak jak inne roboty w jej sklepie, została zaprojektowana aby dotrzymywać towarzystwa przyszłym właścicielom. Swoje zadanie traktuje bardzo poważnie – dlatego dokładnie obserwuje świat po drugiej stronie witryny, chcąc jak najlepiej poznać ludzi i rządzące nimi prawa. Kiedy jednak trafia do nastoletniej Josie okazuje się, że czeka ją znacznie więcej wyzwań, niż mogła się spodziewać... Klara wierzy jednak, że przy odrobinie ciężkiej pracy i oczywiście z pomocą Słońca, bez trudu zdoła poradzić sobie ze wszystkim, co przyniesie los.

Po raz kolejny sięgam po książkę tego autora. I po raz kolejny jestem naprawdę pod wrażeniem tego, jak wiele na temat osobowości narratora potrafi przekazać za pomocą kilku neutralnych zdań. Podobnie jak w przypadku „Okruchów dnia” na kartach książki nie znajdziemy wielu rozbudowanych opisów przeżyć. Co prawda Klara, w przeciwieństwie do Stevensa, nie ma problemu z mówieniem o swoich emocjach. Nazywa je jednak w sposób tak krótki i bezpośredni, że czytelnik chwilami zastanawia się, czy bohaterka naprawdę je odczuwa – czy po prostu wykorzystuje gotowe sformułowania zapisane w swojej pamięci. Mogłoby się wydawać, że wobec tego postacie z obu powieści będą do siebie dość podobne – obie są bardzo uprzejme, zachowują spokój niezależnie od okoliczności, a za cel swego życia uważają służbę ludziom. A jednak Kazuo Ishiguro nie powiela narracyjnych chwytów z „Okruchów dnia”. Klara jest całkowicie odrębną jednostką, z własnym, indywidualnym głosem. Monologi w jej wykonaniu są spokojne i uporządkowane, jednak w inny sposób niż opowieść Stevensa. Wydaje się, że dla Klary życie jest w gruncie rzeczy niekończącą się analizą różnych bodźców i obserwacji. Naturalne jest dla niej, że w pierwszej kolejności ocenia wiek i rangę spotykanych ludzi, a z każdego wydarzenia stara się wyciągnąć wnioski na przyszłość. Zwraca uwagę na najbardziej banalne rzeczy – nawet tak oczywiste, jak to, że ta sama ściana w cieniu ma zupełnie inny kolor niż na słońcu. Jest dla wszystkich grzeczna, tak jak Stevens – ale okazuje to w nieco inny sposób. Swój szacunek dla innych zaznacza przede wszystkim wykorzystaniem dużych liter – choćby w takich słowach jak „matka”, czy „kierowniczka”. Często, zamiast używać tradycyjnych zwrotów grzecznościowych, zwraca się do ludzi po imieniu, ale w trzeciej osobie,  np. „To bardzo miło ze strony Ricka”. To wszystko oczywiście może się wydawać niegodnymi uwagi drobiazgami, paradoksalnie bardzo mówi jednak o charakterze Klary – z jednej strony idealnej, towarzyskiej przyjaciółki, z drugiej zaś – skomplikowanej maszyny, świadomej swojej podrzędnej pozycji względem człowieka.

Kazuo Ishiguro w swojej powieści w szczególny sposób koncentruje się na wyzwaniach i problemach niesionych przez rozwój techniki. Co ciekawe, choć książka chwilami mocno zbliża się do granicy z science-fiction, autorowi udaje się uniknąć częstej w takich przypadkach pokusy wymyślania niestworzonych, wręcz przeczących nauce wynalazków. Odkrycia, o których pisze nie są niczym nowym. Sztuczna inteligencja, manipulacje genetyczne, zdalne nauczanie – wszystkie te rzeczy albo już wkraczają w nasze życie, albo stanowią obiekt wytężonych badań naukowców. Ishiguro próbuje odpowiedzieć na pytanie, co nam przyniosą – i jakie powinniśmy zająć wobec nich stanowisko. Czy bardzo inteligentny robot jest prawdziwą osobą, czy należy go traktować „jak odkurzacz”? Czy można znaleźć w człowieku coś, czego maszyna nie byłaby w stanie zastąpić i odwzorować? Co jest lepsze – podjąć ryzyko i wpłynąć na geny dziecka, narażając je na ciężkie powikłania, czy zrezygnować – pozbawiając je szansy na zdobycie wyższego wykształcenia? Nie wszystkie te pytania znajdą w książce bezpośrednią odpowiedź. Jednak choć powieść dotyka bardzo trudnych tematów, a przedstawiony w niej świat bywa bardzo niesprawiedliwy, lektura nie jest kolejną dystopijną refleksją nad złem wszelkiego postępu – ale bardzo piękną, pogodną i mądrą historią.

„Klara i Słońce” to opowieść o skomplikowanym świecie ludzkich uczuć widzianym „z zewnątrz” – przez istotę bardzo inteligentną, lecz zarazem bardzo naiwną. Opowieść o wszystkim, co może przynieść technika – zarówno rzeczach wspaniałych, jak i okropnych. Opowieść o tym co trudne i bolesne – ale i pełna optymizmu i wiary w to, że będzie dobrze.

 ____

Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki: https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Andrzeja Szulca, wyd. Albatros, 2021

niedziela, 19 czerwca 2022

„Zabić drozda”, Harper Lee

„Zabić drozda”, Harper Lee

  Trudno recenzuje się pozycje należące do tak zwanej klasyki. Nie da się ich pochwalić, nie popadając w powtarzanie wytartych frazesów o „arcydziełach”, „wybitności” i „przełomowości”. Nie da się też ich krytykować – gdyż nawet jeśli słowa zarzutu są słuszne, nie sposób odradzać ludziom sięgnięcia po książki, które odegrały tak wielką rolę w historii literatury. A jednak nie sposób też milczeć w obliczu tych tytułów – ponieważ w szczególny sposób zasługują one na to, aby wciąż mówić o nich i pisać.

  Jem i Skaut Finchowie wychowują się w spokojnym, rozgrzanym miasteczku na południu Stanów Zjednoczonych. Pochłonięci dziecięcymi problemami i zabawami, niewiele interesują się sprawami dorosłych. Ich beztroska kończy się niespodziewanie pewnego lata, kiedy miasteczkiem wstrząsa sprawa Toma Robinsona. Ten młody, czarnoskóry chłopak z niesprawną ręką ma stanąć przed sądem pod zarzutem gwałtu na białej dziewczynie. Brakuje dowodów i wiarygodnych świadków zajścia, a całe dochodzenie opiera się wyłącznie na słowach obu stron. Obrońcą Robinsona ma być zaś nie kto inny, jak ojciec Jema i Skauta – prawnik Atticus Finch…

  Kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki „Zabić drozda”, wiedziałam o tej książce tylko tyle, że jest bardzo znana, bardzo „głęboka” i dotyka problemu rasizmu. Właściwie do sięgnięcia po nią wystarczyłby mi tylko argument o jej „klasyczności” i wybitności, ale z przyzwyczajenia zerknęłam na opis na obwolucie. Krótka notatka informowała, że książka przedstawia historię rozprawy sądowej pewnego czarnoskórego chłopaka i mniej więcej streszczała postawione mu zarzuty. Będąc świeżo po spotkaniu z prawniczymi kryminałami Grishama, wyobraziłam sobie, że czekają na mnie długie sceny przesłuchań, wielkie adwokackie przemowy i tym podobne sądowe akcenty. Tymczasem już po pierwszej stronie przeżyłam wstrząs. Bo oto zamiast na obiecywaną rozprawę, natrafiłam na… lekką, wakacyjną historię o trójce dzieci próbujących wywabić z domu tajemniczego sąsiada. Pasującą bardziej – jak mi się wówczas zdawało – do przyjemnej powieści dla najmłodszych niż do „arcydzieła światowej literatury” powstałego z myślą o dorosłych. Sama sala sądowa pojawia się w książce dokładnie raz – i to dopiero na 244 stronie – by na stronie 318 zniknąć na dobre.

  Taki zabieg Harper Lee z początku – a przynajmniej tak było w moim przypadku – budzi mieszane uczucia. Po co marnować ponad dwieście stron na opisy dziecięcych zabaw, wygłupów i strachów, zamiast od razu przejść do rzeczy? Jednak kiedy dokładniej wczytać się w to – rzeczywiście chwilami przydługie – wprowadzenie okazuje się, że wbrew pozorom sprawa Toma Robinsona jest w nim stale obecna. I choć mała narratorka powieści, Skaut, z początku nie zdaje sobie sprawy z powagi zadania, którego podejmuje się jej ojciec, z biegiem czasu coraz więcej rzeczy daje jej do myślenia. Złośliwe uwagi mieszkańców miasteczka. Krążące po okolicy plotki. Wzmianki Atticusa o pewnej sprawie sądowej, która dotknie go w szczególny sposób, nie tylko jako prawnika, ale przede wszystkim jako człowieka… W ten sposób autorka powoli buduje grunt pod późniejsze, dramatyczne wydarzenia, stopniowo wprowadzając czytelnika w tematykę opowieści… A zarazem przedstawia piękną historię o dorastaniu.

  Prowadzenie narracji z perspektywy dziecka ma jeszcze jedną dużą zaletę. Umożliwia wprowadzenie filozoficznych refleksji nad ważnymi sprawami w taki sposób, że czytelnik nie czuje się nimi przytłoczony. Mali bohaterowie nie wygłaszają długich monologów i nie silą się na głębokie rozważania. Mają jednak coś, czego brakuje niejednemu dorosłemu: niewinność oraz zdolność zwyczajnego zdziwienia się absurdem świata. Nie przestają zastanawiać się, na jakiej zasadzie zalicza się ludzi do tzw. „elity”, dlaczego zwyczajni, przyjacielscy farmerzy mogą z dnia na dzień stać się wrodzy i nieprzyjaźni, czy wreszcie jak można szczerze przejmować się niesprawiedliwością w innych krajach, a zarazem nienawidzić własnych rodaków tylko ze względu na kolor skóry. To właśnie te rozmyślania, uzupełnione prostymi wyjaśnieniami Atticusa, w dużej mierze decydują o wartości powieści.

  „Zabić drozda” to opowieść o miasteczku takim jak wszystkie. O prostych mieszkańcach, na których oczach rozgrywa się rozpaczliwa walka o sprawiedliwość, zmuszając ich do opowiedzenia się po jednej ze stron. I przede wszystkim o tym, co może czaić się w ludzkich sercach. O uprzedzeniach, okrucieństwie, tchórzostwie… Ale też miłości, współczuciu i odwadze.

  O ludziach gotowych robić to, co słuszne – bez względu na konsekwencje.

_______

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Macieja Szymańskiego, wyd. Rebis, 2015

____

Źródła zdjęć:

"Zabić drozda" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

 

niedziela, 29 maja 2022

Orwell v.s. Huxley

Orwell v.s. Huxley

Ludzie dzielą się na zwolenników Orwella i Huxleya. Tę prostą prawdę uświadomił mi znajomy (pozdrawiam, Mateusz😊), kiedy siedzieliśmy w pociągu, rozmawiając o książkach. Właśnie skończyłam „Nowy wspaniały świat” i liczyłam na wymianę opinii. Tymczasem pierwsze pytanie, jakie padło, brzmiało: „A czytałaś już Rok 1984?”. Musiałam mieć nieco dziwną minę, bo mój rozmówca momentalnie pospieszył z wyjaśnieniem. Zauważył bowiem, że wspomniane dwa tytuły stanowią prawdziwą kość niezgody wśród wielbicieli literatury. Która wizja przyszłości jest bardziej przenikliwa? Która dotyka ważniejszych kwestii? I wreszcie: która okaże się prorocza?

„Roku 1984” jeszcze wtedy nie znałam – nie mogłam więc w żaden sposób się wypowiedzieć. Obiecałam sobie jednak, że pewnego dnia nadrobię tę czytelniczą zaległość… I właśnie nadeszła ta chwila.

Jakie są zatem moje wrażenia po przeczytaniu obu książek?

„Raport rozbieżności”

Pierwsza refleksja: rozumiem, dlaczego można się o te książki pokłócić. Trudno znaleźć dwie równie drastyczne skrajności. Zupełnie jakby autorzy uparli się na złość sobie stworzyć kompletnie przeczące sobie wizje przyszłości… Przyjrzyjmy się zatem kilku najbardziej spornym punktom teorii obu panów:

W „Roku 1984” ustrój oparty jest na torturach, przemocy i zastraszeniu. Hasłem „Nowego wspaniałego świata” pozostaje zaś… powszechna szczęśliwość. W pierwszym z państw obywatele utrzymywani są w sztucznym ubóstwie, skupieni na walce o byt. W drugim zaś władze dostarczają społeczeństwu luksusowych produktów, prowokując ludzi do konsumowania coraz większych ilości dóbr. Prawdziwym mistrzostwem antagonizmu pozostają jednak rozważania na temat kwestii obyczajowych. U Orwella dopuszcza się wyłącznie istnienie ściśle sformalizowanych małżeństw, które mają „spełnić obowiązek” dostarczenia państwu kolejnych obywateli… Podczas gdy u Huxleya „każdy należy do każdego”, a macierzyństwo uważa się za przejaw zezwierzęcenia (!) – dzieci hoduje się więc sztucznie w sterylnych butlach w Ośrodku Rozrodu i Warunkowania…

Uff… Może to i dobrze, że światowe czytelnictwo przeżywa kryzys, bo temat Orwella i Huxleya rzeczywiście nadaje się wręcz idealnie do prowokowania sporów. A strach pomyśleć, co by się działo, gdyby zamiast garstki moli książkowych, kłótnię podjęłoby całe społeczeństwo…

Nie do pogodzenia?

Sprzeczność obu książkowych wizji jest tak jawna, że jakikolwiek kompromis wydaje się niemożliwy. Jeśli kiedykolwiek dojdzie do stworzenia dyktatury na światową skalę, będzie ona miała jednolity ustrój. Albo zgodną z wizją Orwella, albo – Huxleya. Rację może mieć tylko jeden z nich.

Kiedy jednak spróbujemy się cofnąć w s t e c z i odtworzyć m e t o d ę tworzenia dyktatury w obu powieściach… odkryjemy zaskakujące podobieństwa. Wygląda na to, że analizując zupełnie różne sytuacje, Orwell i Huxley doszli do tych samych wniosków na temat powstawania ustroju totalitarnego.

Oto kilka „sygnałów ostrzegawczych”, na widok których zwolennikowi demokracji powinna zapalić się w głowie czerwona lampka:

Indoktrynacja dzieci – w celu stworzenia nowego pokolenia „wzorowych” obywateli (w „Nowym wspaniałym świecie” – nauka przez sen i „kodowanie” nowych odruchów, w „Roku 1984” – działalność młodzieżowej organizacji „Kapusiów”, zachęcającej do donosicielstwa); ograniczanie wychowawczej roli rodziców lub zupełna likwidacja tradycyjnych rodzin.

Likwidacja literatury – jako dowodu, że świat może wyglądać inaczej. I, przede wszystkim, narzędzia pobudzającego do myślenia i krytycznej refleksji.

Wyniszczanie inteligencji – gdyż tymi, którzy potrafią myśleć samodzielnie trudniej jest manipulować. Paradoksalnie, co świetnie podkreślono w obu książkach, represje spotykają nawet tych specjalistów, którzy z władzą współpracują. Szczególnie jaskrawy wydaje się tu przypadek ślepo oddanego systemowi Symesa z „Roku 1984”, którego jedyną winą była… zbytnia inteligencja.

Uczucia – „Gdy jednostka czuje, wspólnota szwankuje” – powtarzają sobie bohaterowie „Nowego wspaniałego świata”. Dlatego władze w obu powieściach starają się umacniać w obywatelach egoizm – czy to poprzez hedonistyczne wychowanie, czy też przez wzbudzanie w ludziach wzajemnego strachu i nieufności. Wyraźne są też tendencje do „skanalizowania” tych uczuć, nad którymi nie można zapanować. Stąd właśnie „Dwie minuty nienawiści” u Orwella oraz zastępowanie prawdziwych związków międzyludzkich chwilową rozkoszą o Huxleya.

Likwidacja religii. Oficjalnie – w ramach postępu. Nieoficjalnie – aby tym łatwiej wykreować nową, spaczoną moralność. Dyktatura zawsze dąży bowiem do tego, aby odczłowieczyć obywateli, podporządkować ich najbardziej podstawowym instynktom: strachowi, egoizmowi, chwilowym popędom. W takim świecie nie ma miejsca dla Boga, gdyż wiara budzi w ludziach pewność, że „jest coś więcej”. Co ciekawe, totalitaryzm bardzo często wykorzystuje jednak elementy religijnych rytuałów, aby tym mocniej podporządkować sobie obywateli (widoczne zwłaszcza w „Nowym wspaniałym świecie”: gloryfikacja przywódcy jako „Pana naszego Forda”; hasła oparte na spaczonych cytatach z Biblii; scena „posługi społecznej”, przypominającej świeckie nabożeństwo połączone ze spożywaniem „poświęconego” narkotyku zamiast Komunii świętej)

Nieustanny nadzór i szybka reakcja, jeśli ktoś wyróżnia się z tłumu. Propagowanie jednego „właściwego” modelu życia, któremu obywatele powinni się podporządkować (przynależność do odpowiednich organizacji, uprawianie konkretnych rozrywek, przejawianie właściwych emocji).

Huxley czy Orwell? Oto jest pytanie…

Powróćmy teraz do pytania, od którego zaczęliśmy nasze rozważania. Który z autorów ma rację? Czy zmierzamy w stronę totalitaryzmu, czy „miękkiej dyktatury”? I przede wszystkim, który system jest bardziej niebezpieczny?

Teza Orwella, że da się skutecznie utrzymać posłuch społeczeństwa opierając się na zastraszaniu, może budzić wiele wątpliwości. Paradoksalnie jednak, wiele opisywanych przez niego mechanizmów przez wiele lat z powodzeniem funkcjonowało m.in. w ZSRS (do którego z resztą autor chętnie nawiązuje – choćby kreując obraz wszechmocnej, socjalistycznej Partii). Nawet dość nieoczekiwana scena „nawrócenia” Winstona pod wpływem tortur zdradza olbrzymie podobieństwo do opisu autentycznych rosyjskich przesłuchań z „Innego świata” Gustawa Herlinga Grudzińskiego. Dziś zaś w szczególny sposób widzimy, że ustrój totalitarny tego typu w niektórych miejscach na świecie wciąż jeszcze funkcjonuje – co dowodzi szczególnej aktualności powieści Orwella.

A jak ma się sprawa z „Nowym wspaniałym światem”?

Huxley, bardzo z resztą słusznie, zauważa pewną nieekonomiczność „twardego” totalitaryzmu[1]. Po co tyle pieniędzy i zachodu aby złamać ducha w obywatelu, skoro wszystkie te „środki perswazji” mogą ostatecznie obudzić w nim żądzę buntu i zemsty? Dajmy ludziom szczęście i zadowolenie – a będą gotowi zrobić wszystko aby w tym stanie pozostać.

Powiedziałabym, że o ile wizja Orwella zainspirowana została przez sytuację na wschodzie, o tyle system zbliżony do „Nowego wspaniałego świata” bliższy jest ideowo współczesnemu zachodowi. Dążenie do ogólnego szczęścia i zadowolenia. Rosnąca swoboda obyczajowa. Wypychanie z życia publicznego religii. To, że coraz bardziej zbliżamy się do akceptacji aborcji i manipulacji genetycznych… Co jeśli któregoś dnia ktoś postanowi wzmocnić i ukierunkować te tendencje?  Jeśli otrzymamy wymarzone prawo do robienie wszystkiego, co zapragniemy – jednak za cenę p r a w d z i w e j wolności? Te pytania wydają się szczególnie ważne właśnie dziś, kiedy coraz częściej w imię swobody jednych, godzi się w podstawowe wartości drugich…

***

Spór o to, która z książek jest bardziej wartościowa wydaje się pozbawiony sensu. Powieści Orwella i Huxleya pokazują bowiem dwie różne twarze tego samego zagrożenia – zamachu na nasze prawa i człowieczeństwo. A dzięki temu czynią nas jeszcze lepiej przygotowanymi do walki o wolność.

Mnie osobiście w szczególny sposób bliski wydaje się „Nowy wspaniały świat”. Po części dlatego, że już widzę w naszej rzeczywistości zapowiedź niektórych problemów pokazanych w powieści… Ale przede wszystkim ze względu na to, jak trudno walczyć z takim zagrożeniem. Można bowiem dowieść zbrodni wojennych, łamania praw człowieka i stosowania tortur. Jak jednak pokazać diaboliczność panującego ustroju, jeśli wszyscy obywatele są w nim szczęśliwi? Jak mówić o ograniczeniu wolności, gdy wszyscy mogą robić co chcą? I wreszcie: jak sformułować oskarżenie, skoro dysponuje się tylko mglistym uczuciem, że coś jest nie tak?

Uważajmy zatem i dokładnie rozglądajmy się dookoła.

Abyśmy któregoś dnia nie zbudzili się w nowym, ale bynajmniej nie wspaniałym świecie.



[1] Por. A. Huxley, Nowy wspaniały świat. 30 lat później. Raport rozbieżności”.

___

Źródła zdjęć:

"Rok 1984", "Nowy wspaniały świat" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

A. Huxley, "Nowy wspaniały świat", tłum. Bogdan Baran, wyd. Muza 2010

G. Orwell, "Rok 1984", tłum. Tomasz Mirkowicz, wyd. Muza 2019

poniedziałek, 2 maja 2022

„Półgłówek wypuszczony ze szpitala szalonych”, czyli o Mickiewiczu w oczach jemu współczesnych

„Półgłówek wypuszczony ze szpitala szalonych”, czyli o Mickiewiczu w oczach jemu współczesnych

 

„Jego Dziady, jego Krymskie sonety są klęską nowoczesnego piśmiennictwa polskiego”[1]. Swoją twórczością próbuje „cofnąć umysły czytelników do czasów grubej ciemnoty”[2]. Słowem: lepszy już Marcinkowski, najbardziej pogardzany i wyśmiewany wierszokleta XIX wieku, który tylko „pisać nie powinien”, podczas gdy Mickiewicz nawet… „myśleć nie umie”[3].

To tylko drobny ułamek opinii, jaką wystawili Mickiewiczowi współcześni mu literaturoznawcy i poeci. O ile bowiem ludzie młodzi, romantycy przyjęli twórczość wieszcza jak objawienie, o tyle klasycyści bardzo go krytykowali. A ponieważ ostatnio trafiłam na bardzo ciekawą pozycję na ten temat, postanowiłam podzielić się z Wami co smaczniejszymi fragmentami tekstów z epoki.

Jakie zarzuty stawiali zatem Mickiewiczowi współcześni mu czytelnicy?

„Czyż to tak bardzo trudno pisać naturalnie i jasno?”[4]

Jeśli przy czytaniu tekstów Mickiewicza musieliście „biedzić się” i „stokroć plunąć” żeby zrozumieć cokolwiek, jeśli brała Was ochota żeby „do diabła całe pismo rzucić”[5] – nie jesteście jedyni. I takie reakcje nie świadczą wcale o Waszej intelektualnej słabości. Dokładnie tymi słowami swoje doświadczenia z lektury „Sonetów” podsumowuje Franciszek Morawski – XIX-wieczny poeta, dramatopisarz i krytyk.

Tym co szczególnie przeszkadzało czytelnikom tego cyklu, był bez wątpienia nadmiar orientalizmów. Jeśli kiedykolwiek mieliście styczność z „Sonetami”, na pewno wiecie że niektóre fragmenty ciężko zrozumieć bez dokładnych przypisów. Nawet w czasach Mickiewicza, gdy moda na literaturę wschodnią kwitła, było to duże utrudnienie z lekturze. Kajetan Koźmian (również poeta) w jednym z listów wyraża nawet ironiczną ochotę „pójścia do Stambułu dla nauczenia się języka Mickiewicza”, gdyż „trudno chwalić to, czego się nie rozumie”[6]. Dlatego też XIX-wieczni klasycyści oburzyli by się z pewnością na określenie Mickiewicza „wieszczem narodowym”. Ich zdaniem bowiem, czerpiąc tak mocno z innych kultur, poeta sam się swojej polskości wyrzekał.

Wielu czytelników nie potrafiło także zrozumieć „Konrada Wallenroda”. Tu z kolei utrudnienie stanowił fakt, że autor starał się zachować tożsamość niektórych bohaterów w tajemnicy przez większą część utworu. Dlatego też nawet Franciszek Morawski, nie tak znowu niechętny Mickiewiczowi, głośno ubolewał : „Trzeba wprawdzie coś zostawić domyślności, ale nie wszystko; trzeba drażnić imaginację czytelnika, ale nie mordować jej zawsze i zupełnie tym samym sposobem…” Cóż, ciekawe, co powiedziałby o współczesnych kryminałach.

„Głupcy tylko mogą takie poezje za wzór młodym wystawiać”[7].

Jeśli przerabialiście już w szkole romantyzm, to na pewno zauważyliście, jak ważny w naszej edukacji jest Mickiewicz. Przez całe liceum uczymy się przecież jak wspaniałymi utworami są „Dziady”, „Pan Tadeusz” czy „Ballady i romanse”. Mało tego! W księgarniach można nawet znaleźć kieszonkowe wydanie „Przyjaciół” w charakterze ilustrowanej bajki dla dzieci. Gdyby coś takiego zdarzyło się w XIX wieku, wybuchłby skandal. Zgodnie uważano bowiem, że Mickiewicz daje czytelnikom zły przykład, a jego teksty „w młodzieży łatwo dającej się uwodzić błyskotkami zatrzeć mogą uczucie prawdziwej piękności”[8]. Dlaczego jednak?

Zasadniczo, klasycyści mieli z Mickiewiczem dwa olbrzymie problemy. Przede wszystkim – co widać było już w poprzednich akapitach – autor był zdecydowanie nadgorliwy jeśli chodzi o dostosowanie języka dzieła do opisywanej rzeczywistości. Obmyśliwszy sobie na przykład ballady jako cykl inspirowany twórczością ludową, konsekwentnie to założenie realizował. Robił błędy językowe (np. „do tata” zamiast „do taty”[9]), używał potocyzmów (np. „rozwiera gębę i wytrzeszcza oczy”[10]) i uparcie „zniżał poezję do gminu”[11]. Dla klasycystów, wychowanych na twardych zasadach dotyczących pisania utworów, było to nie do pomyślenia. I świadczyło nie o inteligentnym zamyśle kompozycyjnym, ale… niewykształceniu autora i ułomności jego stylu.

 Jednak daleko bardziej przerażało ich to, że Mickiewiczowi – jak na złość – nie można odmówić wielkiego talentu. I z tego powodu cała polsko-litewska młodzież chciała brać z niego przykład. Już wkrótce po wydaniu „Ballad i romansów”, kraj ogarnęło istne szaleństwo – do tego stopnia, że literaturoznawcy znaleźli na nie osobny termin: balladomania. Mickiewicza plagiatowali wszyscy. Doszło do tego, że „gdy Mickiewicz po raz pierwszy powiedział o skowronku, że dzwoni swą piosenkę, już skowronek w wszystkich poezjach przestał śpiewać, nucić, a tylko dzwonił. Gdy Mickiewicz raz dla rymu użył słowa dawnego drzemie i rymował z ziemie, już wszyscy nowi poeci, uradowani z ułatwienia rymowego, wykluczyli z mowy polskiej wyraz drzymać, a tylko wznowionego drzemać zaczęli używać […] i tak coraz więcej język psuli i anarchią go wtrącali”[12]. A że nie każdy, niestety, rodzi się wieszczem narodowym, poziom literatury w Polsce, delikatnie mówiąc, pozostawiał wiele do życzenia. Tym bardziej, że – ku rozpaczy klasycystów – młodzieży łatwiej przechodziło powtarzanie błędów swojego idola niż dorównywanie mu talentem.

A więc „klęska […] piśmiennictwa polskiego”[13]?

Rzecz jasna nie wszyscy XIX-wieczni czytelnicy Mickiewicza krytykowali. W tej samej epoce romantycy opisywali przecież autora w samych superlatywach. Co więcej, nawet najbardziej zagorzali klasycy przyznawali niechętnie, że posiada on „rzeczywisty i piękny talent” i bez wątpienia napisał „kilka dobrych kawałków”[14]. Zdarzali się nawet tacy, którzy rzucali zapalczywe obietnice przebaczenia Mickiewiczowskiej „arogancji” i „dyktatorskiego tonu”, jeśli tylko „da nam wielkie narodowe epos”[15]

Cóż, epos już mamy.

Więc nie była to chyba taka znowu klęska literatury. 😊

 

Artykuł powstał w oparciu o pozycję „Walka romantyków z klasykami” w opracowaniu Stefana Kawyna., wyd. Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich.

 Cytat w tytule: K. Koźmian, osobisty list autora do F. Morawskiego (3 marca 1827) [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich,  str. 113



[1] W. Niemojewski, Myśli dorywcze o romantyczności i romantykach, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 175

[2] A. E. Odyniec, Przedmowa do Poezji t. 1, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 206

[3] K. Koźmian, osobisty list autora do F. Morawskiego (3 marca 1827) [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich,  str. 113

[4] F. Morawski, cyt. za: Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich,  str. XXXIX

[5] F. Morawski, osobisty list autora do A. E. Koźmiana, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 115

[6] K. Koźmian, osobisty list autora do F. Morawskiego (22 grudnia 1827), [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 118

[7] F. Morawski, osobisty list autora do A. E. Koźmiana, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 115

[8] F. S. Dmochowski, Uwagi nad teraźniejszym stanem, duchem i dążnością poezji polskiej, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 161

[9] A. Mickiewicz, Powrót taty. Ballada, [w:] A. Mickiewicz, Wiersze, opr. Cz. Zgorzelski, wyd. Czytelnik, Warszawa 1983

[10] A. Mickiewicz, To lubię. Ballada, tamże.

[11] F. S. Dmochowski, Uwagi nad teraźniejszym stanem, duchem i dążnością poezji polskiej, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 149

[12] A. E. Koźmian, Wspomnienia t. 2, [w:} Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 472

[13] W. Niemojewski, Myśli dorywcze o romantyczności i romantykach, [w:] Walka romantyków z klasykami, opr. Stefan Kawyn, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, str. 175

[14] Tamże, str.175

[15] Tamże, str. 175

___

Źródła zdjęć:

Mickiewicz - https://pixabay.com/pl/photos/pomnik-adam-mickiewicz-go%c5%82%c4%99bie-2580034/

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Copyright © 2016 Z biblioteki Molinki , Blogger