wtorek, 28 lipca 2020

„Ballada ptaków i węży”, Susanne Collins

„Ballada ptaków i węży”, Susanne Collins

Czarne charaktery od zawsze mnie fascynowały. Uwielbiam zagłębiać się w ich motywy, śledzić wewnętrzne rozterki, a jeśli postać jest odpowiednio wykreowana, potrafię nawet obdarzyć ją uczuciem równym mojej miłości do najszlachetniejszych książkowych bohaterów. Jednak w przypadku „Igrzysk śmierci” jakoś nie potrafiłam się na to zdobyć. Bądźmy szczerzy – prezydent Snow jest osobą raczej antypatyczną, pozbawioną ludzkich cech i pod żadnym względem nie budzi współczucia czytelnika... A co jeśli przyjrzymy się jego młodości?

W trakcie wojny z dystryktami Snowowie tracą cały swój majątek. Osiemnastoletni Coriolanus i jego kuzynka Tigris starają się na wszelkie sposoby zamaskować biedę. Co gorsza, władze planują wprowadzić wkrótce nowy podatek. Rodzina obawia się, że nie będzie w stanie pokryć dodatkowych kosztów. Ostatnią nadzieją Snowów są Dziesiąte Głodowe Igrzyska. Zgodnie z nowymi zasadami, tym razem kapitoliańska młodzież będzie musiała zaangażować się w organizację turnieju, przygotowując trybutów do występu w telewizji. Coriolanus liczy na to, że powodzenie w roli mentora zapewni mu prestiżową nagrodę dla najlepszego ucznia, która pozwoliłaby jego rodzinie uchronić się przed nędzą. Sprawy nie układają się jednak po jego myśli: w dniu dożynek okazuje się, że ma współpracować z dziewczyną z Dwunastego Dystryktu. Rozśpiewana, nieco ekscentryczna Lucy Gray może i doskonale radzi sobie na scenie, ale wydaje się zbyt słaba żeby współzawodniczyć z dobrze odżywionymi trybutami z Jedynki czy Dwójki. Niespodziewanie jednak młodych ludzi zaczyna łączyć silna więź, a nawet… coś więcej. Czy ich miłość wystarczy, aby pokonać niebezpieczeństwa na arenie oraz różnice wynikające z pochodzenia?

Jeśli 74 Głodowe Igrzyska wydawały Wam się barbarzyńskie, to jest tylko jedno słowo, które z grubsza oddaje klimat 10 Głodowych Igrzysk: prymitywizm. Trybuci transportowani w bydlęcych wagonach, głodzeni i przetrzymywani w małpiarni w starym ZOO. Ostateczna liczba uczestników zmniejszona o połowę, ze względu na liczne nieszczęśliwe wypadki i drastyczne sposoby karania niesubordynacji. Brak odpowiedniej ilości kamer, rozlatujące się drony do sponsoringu i na wpół zburzony amfiteatr w roli areny… Najwyraźniej nawet przemoc rozwija się z czasem. Najstraszniejsze jest to, że w trakcie lektury niemal z tęsknotą wspomina się „Igrzyska śmierci”, z ich eleganckim ośrodkiem szkoleniowym, pięknymi strojami i pysznym jedzeniem. A przecież ta atrakcyjna otoczka w żaden sposób nie zmienia ostatecznego efektu turnieju: śmierci dwudziestu trojga dzieci!

 „Ballada o wężach i ptakach” jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o początkach Głodowych Igrzysk. Zaskakująco wiele elementów wydarzenia, które dla nas, czytelników, wydają się odwieczną częścią jego zasad, powstaje pod wpływem nagłej potrzeby, czy czyjegoś niespodziewanego pomysłu. Przykładowo, u początku wystrzałów armatnich obwieszczających śmierć trybutów leży niewinny żart komentatora związany z zachowaniem usiłujących przeliczyć ciała uczestników. Interesujące jest też to, że możliwość zgłoszenia się do udziału w igrzyskach, nagroda pieniężna dla zwycięzcy, czy sponsoring pierwotnie miały na celu zwiększenie zainteresowania rywalizacją wśród mieszkańców Panem. Ponadto, w książce Susanne Collins uchyla nareszcie rąbka tajemnicy i zdradza, kto właściwie wymyślił Głodowe Igrzyska. Nie chcę Wam psuć przyjemności z czytania, ale mogę powiedzieć, że historia tego człowieka jest znacznie smutniejsza, niż można by się spodziewać...

Całkowicie zaskoczył mnie sposób, w jaki autorka przedstawiła ludność Kapitolu. Jak się okazuje, bezpośrednio po wojnie stolica ani odrobinę nie przypomina tego beztroskiego, pełnego kolorów miejsca, które oglądamy oczami Katniss. We wspomnieniach mieszkańców wciąż żywe są rebelianckie bombardowania, na ulicach zalegają sterty gruzu, a wiele produktów można dostać tylko na czarnym rynku. W obliczu nieszczęścia znika nawet upodobanie do nietypowych ubrań; przy pierwszym zetknięciu z Lucy Gray, zniesmaczony Coriolanus porównuje jej kolorową sukienkę i przesadzony makijaż  do przebrania klauna, zastanawiając się, czy dziewczyna nie jest przypadkiem chora umysłowo. Brzmi znajomo, prawda? A to jeszcze nie koniec! Wierzcie lub nie, ale mieszkańcy stolicy nie chcą nawet oglądać transmisji Głodowych Igrzysk! „Kto chce oglądać grupkę mordujących się dzieciaków?” „…niedobrze się robi, jak się na to patrzy”, „Większość z nas nie chce oglądać cierpienia innych”… Wbrew pozorom nie są to wypowiedzi jakichś buntowników z dystryktów. Wszystkie te słowa padły w trakcie dyskusji młodych mentorów nad sposobami zwiększenia oglądalności turnieju. Jak się okazuje, dzieci w Kapitolu nie mają wcale prostszego życia niż ich rówieśnicy poza stolicą. Co prawda nie muszą brać udziału w dożynkach, ale wciąż narażeni są na okrucieństwo i brutalny dowcip najważniejszych osób w państwie, które nie cofną się przed niczym, aby osiągnąć swój cel.

Jednak mimo tak wielkich różnic, „Ballada…” pełna jest nawiązań do „Igrzysk śmierci”. Pisana przez Lucy Gray piosenka o drzewie wisielców, stara kołysanka o łące, róże hodowane przez Snowów na dachu... Nawet bulwy strzałki wodnej, której Katniss zawdzięcza swoje imię. Mam wrażenie, że bohaterka byłaby co najmniej zszokowana, gdyby dowiedziała się, że znienawidzony przez nią prezydent swego czasu regularnie zaglądał na Ćwiek, kąpał się w jej ukochanym jeziorze w środku lasu i słuchał kosogłosów. Dzięki tym krótkim wzmiankom, lektura „Ballady…” momentami budzi w czytelniku głębokie wrażenie deja vu. Niezapomniane doświadczenie!

I w ten sposób docieramy do głównego i chyba najsmutniejszego wątku powieści – przemiany Coriolanusa z wrażliwego młodego buntownika w chłodnego, wyrachowanego polityka. Mimo, że wiedziałam, jak skończy się ta historia, Susanne Collins całkowicie zaskoczyła mnie subtelnym pokierowaniem opowieścią. Chwilami zaczynałam wręcz zastanawiać się, czy aby na pewno bohater jest tą samą osobą, co doskonale mi znany prezydent Snow – do ostatniej chwili znacznie bardziej przypominał mi Katniss. Najwyraźniej jednak w trakcie lektury przegapiłam po prostu piętno, jakie odcisnęły na bohaterze traumatyczne przeżycia i na śmierć zapomniałam o jego rodowej dumie. I kiedy dwa rozdziały przed końcem byłam już pewna, że Susanne Collins będzie potrzebowała jeszcze drugiego tomu aby wiarygodnie doprowadzić przemianę do końca jak zwykle niespodziewanie zderzyłam się z zaskakującym zwrotem akcji i nagłym finałem.  A taką miałam nadzieję na ciąg dalszy… Chociaż kto wie – w końcu „Igrzyska śmierci” są prawdziwą skarbnicą ciekawych wątków. 

Lektura obowiązkowa dla fanów „Igrzysk śmierci”! Jedynym minusem jest to, że każdy rozdział kończy się w samym środku akcji – przez to od książki nie da się oderwać.

Poznaj też inne książki Susanne Collins!
___
Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Małgorzaty Hesko-Kołodzińskiej i Piotra Budkiewicza, Wydawnictwo Media Rodzina 2020

sobota, 18 lipca 2020

„Przekręt na van Gogha”, Deron R. Hicks

„Przekręt na van Gogha”, Deron R. Hicks



Czy kiedykolwiek zdarzyło Ci się śmiertelnie znudzić oglądaniem obrazów w muzeum? Wydaje Ci się, że sztuka nigdy nie będzie Twoją pasją? Uważasz, że słowa „przygoda” i „galeria” są całkowitymi przeciwieństwami? Jeśli tak, to najwyższy czas zmienić punkt widzenia!
     
  Na chwilę przed zamknięciem Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie okazuje się, że w jednej z sal od kilku godzin przesiaduje mały chłopiec. Nie ma pojęcia, kim jest, ani skąd wziął się w muzeum. Nie ma też przy sobie prawie żadnych rzeczy osobistych. Na podstawie wstępnego badania lekarskiego udaje się stwierdzić, że prawdopodobnie stracił pamięć w wyniku jakichś drastycznych przeżyć. Wkrótce chłopiec zaprzyjaźnia się z Mary Sullivant i jej córką Camille, u których ma tymczasowo zamieszkać. Dziewczynka roboczo nadaje mu imię Art. Niespodziewanie okazuje się, że trafiła w dziesiątkę: pomimo amnezji młody człowiek posiada zaskakującą wiedzę na temat słynnych obrazów. Sprawy zaczynają się dodatkowo komplikować, kiedy grupa przestępców podejmuje próbę uprowadzenia dzieci. Czego chcą od nich nieznajomi? Jaki jest ich związek z obrazem, który ma kupić Galeria Narodowa? I przede wszystkim: czy Artowi uda się poznać swoją tożsamość nim będzie za późno? 
             
  Kiedy już raz otworzy się „Przekręt na van Gogha”, trudno się od niego oderwać. Akcja mknie z prędkością światła, a czytelnik nie może liczyć na ani jedną chwilę wytchnienia. Na kartach książki czekają pościgi samochodowe, brawurowe ucieczki i genialne podstępy. Trzeba przyznać, że główni bohaterowie są niezwykle zaradni i stanowią naprawdę godnych przeciwników dla ścigających ich przestępców. Ze swoimi szalonymi pomysłami, pod pewnymi względami przypominają mi wręcz Janeczkę i Pawełka – chociaż ich poczynania są w większym stopniu dziełem improwizacji niż właściwej dla Chabrowiczów chłodnej kalkulacji. Drobnym minusem książki jest tylko to, że akcję śledzimy równocześnie z punktu widzenie wszystkich zainteresowanych sprawą stron – z tego powodu czytelnik już po kilku rozdziałach może domyślić się, jakie jest rozwiązanie intrygi. Mimo to, nie obejdzie się bez sporej dawki niespodzianek, a w trakcie finałowej sceny w muzeum plan Arta do ostatniej chwili pozostaje niezgłębioną tajemnicą. Właściwie, pokazywanie niektórych wydarzeń z perspektywy przestępców ma też swoje plusy. Trudno nie śmiać się, kiedy cała szajka zachodzi w głowę, jak dwójce dzieci udało się zneutralizować najlepszych spośród wysłanych ich tropem agentów. Te rozważania bez wątpienia są jednym z najkomiczniejszych elementów książki.
             
  Kolejną zaletą „Przekrętu…” są wplecione w tekst informacje na temat słynnych dzieł sztuki. Deron R. Hicks pisze o każdym z nich przynajmniej kilka zdań. Dzięki temu czytelnik otrzymuje sporą dawkę wiedzy, nie nudząc się przydługimi przerwami we właściwej akcji. W książce znajdziemy też kody QR umożliwiające obejrzenie zdjęć wszystkich obrazów (niestety mnie nie udało się ich uruchomić). Najciekawsze są chyba jednak fakty dotyczące dawnego malarstwa i demaskowania fałszerstw. Dla mnie zupełnym zaskoczeniem była informacja, że niektóre z dawnych barwników przy nieostrożnym traktowaniu mogły nawet… wybuchnąć. Dzięki olbrzymiej wiedzy autora na temat sztuki, stworzona przez niego intryga jest naprawdę realistyczna – pozostaje tylko dziękować niebiosom, że z tak genialnym planem fałszerstwa Deron R. Hicks zdecydował się ograniczyć tylko do napisania o nim książki 😊.
            
 „Przekręt na van Gogha” bez wątpienia spodoba się czytelnikom w każdym wieku, nawet jeśli nie przepadają za malarstwem. Błyskotliwa intryga, szybka akcja i nietuzinkowi bohaterowie… Czego więcej trzeba?
____
Zdjęcie ze zbiorów własnych
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Marii Kabat, Wyd. Widnokrąg 2019

wtorek, 14 lipca 2020

„Dzień ostatnich szans”, Robyn Schneider

„Dzień ostatnich szans”, Robyn Schneider



  Walka z nieuleczalną chorobą od zawsze była inspiracją dla całych pokoleń pisarzy. Nic dziwnego – trudno w końcu o bardziej przejmujący i poetycki temat… Chyba, że motyw cierpienia przeplecie się piękną historią miłości dwojga młodych ludzi…

  Kiedy Lane zostaje zarażony lekoodporną hipergruźlicą, nie może pogodzić się z diagnozą. Mimo, że w prywatnym sanatorium, do którego trafia, od kuracjuszy nie wymaga się niczego ponad uczestnictwo w kilku lekcjach dziennie, chłopak rzuca się w wir nauki, starając się nadrobić stracony jego zdaniem czas. Pewnego dnia poznaje Sadie – dziewczynę inną niż wszystkie, która autentycznie cieszy się życiem i wykorzystuje każdą chwilę pobytu w ośrodku. Co wyniknie ze spotkania tej dwójki?

  Trudno mi jednoznacznie ocenić „Dzień ostatnich szans”. Mistrzowskim zabiegiem ze strony autorki jest pisanie kolejnych rozdziałów na przemian z perspektywy Lane’a i Sadie. Uwielbiam kiedy książka daje mi możliwość zgłębienia uczuć i sposobu myślenia różnych bohaterów. W przypadku „Dnia ostatnich szans” najciekawsze efekty tego zabiegu obserwujemy pod koniec książki, kiedy mieszkańcy sanatorium zaczynają snuć marzenia o powrocie do domu, a czytelnik niespodziewanie zdaje sobie sprawę, jak różnie pojmują szczęście poszczególne postacie. Plusem jest również dodatek na końcu, w którym Robyn Schneider szczegółowo opisuje, co zainspirowało ją do stworzenia tej powieści, a także które elementy historii są prawdziwe, a które – zmyślone. Te kilka stron docenią zwłaszcza ci, którzy tak jak ja interesują się pracą pisarzy. 

  Nie da się zaprzeczyć, że Robyn Schneider tworzy genialną fabułę, w której chwile beztroskiej radości przeplatają się z przejmującymi momentami smutku i filozoficznymi rozważaniami. Emocje opisane na kartach książki są tak realistyczne, że momentami całkowicie udzielają się czytelnikowi. W połączeniu z umiejętnie budowanym napięciem sprawiają, że lektura staje się niezwykłym, wręcz oczyszczającym doświadczeniem. Piękne aż do bólu zakończenie pozostawia nas w tęsknym, refleksyjnym nastroju, podszytym subtelną zapowiedzią pokrzepienia…

  Z drugiej jednak strony niektóre wątki wydają się całkowicie pozbawione wdzięku i, przynajmniej w moim przypadku, lekko psują przyjemność płynącą z czytania. Najbardziej rażące jest chyba nieustanne wspominanie kiepskich kolonii, w których przed laty brali udział bohaterowie i dokładne opisywanie niewybrednych wygłupów uczestników. Pozwolę sobie nie wchodzić w szczegóły – dostateczną torturą było dla mnie samo czytanie o takich pseudo zabawach i nie mam najmniejszej ochoty, aby do tego wracać. Może i jestem nieco nadwrażliwa, ale wydaje mi się, że autentyczność i realizm książki nie jest równoznaczny z mnożeniem drastycznych, odpychających opisów. Osobiście, najbardziej cenię sobie autorów, którzy potrafią zachować swego rodzaju subtelną elegancję języka niezależnie od tego, jakie wydarzenia rozgrywają się na kartach powieści. Na szczęście, w przypadku „Dnia ostatnich szans”, główny wątek jest na tyle zajmujący, że przykre wrażenie niesmaku po pierwszych rozdziałach książki zostaje szybko zatarte.

  Drugą rzeczą, która podczas lektury zdecydowanie nie przypadła mi do gustu, była silna skłonność Robyn Schneider do podporządkowania się współczesnym nurtom światopoglądowym. Chyba najbardziej raziło mnie wyjątkowo negatywne przedstawianie osób wierzących. Na początku ten wątek poprowadzony jest względnie subtelnie: główny bohater może i uważa napotkanych chrześcijan za irytujących, ale potrafi też uczciwie przyznać, że starają się być dla niego uprzejmi. Potem jednak autorka rozwija skrzydła, wkładając w usta postaci nienaturalne, patetyczne wyrażenia i otwarcie naśmiewając się z ich modlitw. W rezultacie ludzie wierzący zostają ukazani jako nudziarze opętani manią ewangelizowania wszystkich wokół. Obraz ten wydaje się mocno krzywdzący i kłuje w oczy sztucznością.

  Nie zrozumcie mnie źle –  mimo tych kilku skaz, „Dzień ostatnich szans” to piękna, chwilami wręcz poetycka opowieść o miłości, chorobie, radości życia i żałobie. I choć delikatniejsi czytelnicy mogą mieć problem z przebrnięciem przez niektóre fragmenty, poruszający finał bez wątpienia wynagrodzi wszystkie niedogodności.

  Ja ani razu nie żałowałam, że sięgnęłam po tę książkę.
____
Źródła zdjęć:
okładka - z zasobów własnych
las sosnowy - https://pixabay.com/pl/photos/sosna-las-podk%c5%82adka-clearing-misty-273826/
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Agi Zano, wyd. Otwarte 2018
Copyright © 2016 Z biblioteki Molinki , Blogger