niedziela, 19 grudnia 2021

„Morderstwo w Boże Narodzenie”, Agatha Christie

„Morderstwo w Boże Narodzenie”, Agatha Christie

  Boże Narodzenie… Na te słowa przed oczami większości z nas pojawiają się dziesiątki pięknych wspomnień i skojarzeń. Zapach choinki, błyski kolorowych lampek na choince, smak wigilijnych potraw… I uroczyście ubrani, uśmiechnięci bliscy, dzielący się opłatkiem. Miłość, pokój, radość… A teraz wyobraźcie sobie inną scenę. Tradycja i zaproszenie przez seniora rodu zmusza starą, angielską rodzinę do zebrania się na święta w jednym miejscu. I choć wszystko wydaje się w najlepszym porządku, pod płaszczykiem wzajemnej uprzejmości kryją się dawne rany i negatywne emocje... Emocje, które w każdej chwili mogą znaleźć ujście w najbardziej dramatycznych okolicznościach…

  Choć Simeon Lee najlepsze lata ma już za sobą, wciąż łasy jest na życie. Za młodu znany jako awanturnik i kobieciarz, na starość szuka rozrywki w prowokowaniu ludzkich namiętności i konfliktów. Kiedy na święta w jego domu zbiera się cała rodzina, nie zamierza przegapić takiej okazji aby wykrzesać nieco życia ze swoich „mięczakowatych”, jak uważa, dzieci. Złośliwe insynuacje, wzmianki o zmianie testamentu i obecność niemal zupełnie nieznanych krewnych wkrótce robią swoje. W wigilijny wieczór atmosfera wzajemnej niechęci i rozgoryczenia sięga zenitu… I właśnie wtedy rozproszoną po domu rodziną wstrząsa przeraźliwy wrzask i rumor przewracanych mebli. Po chwili domownicy odnajdują ciało Simeona leżące w kałuży krwi w zdemolowanym gabinecie… Wygląda na to, że starzec przed sekundą stoczył brutalną walkę o życie – jednak do zamkniętego od środka pokoju nie mógł dostać się żaden człowiek z zewnątrz. Zemsta? Rabunek? A może desperacka próba zapobiegnięcia zmianie zapisu w testamencie? Na szczęście w okolicy przebywa właśnie niezawodny Herkules Poirot.

  Przez ostatnie kilka lat przeczytałam tyle kryminałów Agathy Christie, że o jej stylu konstruowania intryg powinnam wiedzieć już wszystko. I teoretycznie rzeczywiście tak jest. Znam ogólny schemat powieści. Potrafię wymienić kilka ulubionych typów zwrotów akcji tej autorki. A nawet – niczym panna Marple – łapię się na tym, że dostrzegam podobieństwa między postaciami z różnych książek i próbuję wyciągać z tego wnioski. Kiedy sięgnęłam po „Morderstwo w Boże Narodzenie”, mniej więcej w połowie lektury zaczęłam czuć się rozczarowana. Najważniejsze tropy rozpoznałam już na samym początku. A w dodatku Poirot cały czas powtarzał, co jest kluczem do rozwiązania zagadki. I chociaż całe życie pragnęłam choć raz ubiec książkowego detektywa, teraz, gdy sukces był już o krok, żałowałam, że stracę całą radość z zaskakującego zakończenia… Nie doceniłam jednak Agathy Christie. Poszlaki były wyraźne – to prawda. Ale im dalej czytałam… tym mniej z nich wynikało. Poszczególne tropy wydawały się zupełnie pozbawione sensu i w żaden sposób nie dawały się połączyć w logiczną całość. I dopiero w tradycyjnej, finałowej przemowie Herkulesa Poirot wszystko się wyjaśniło. Najwyraźniej na Agathę Christie nie ma mocnych. Przy odrobinie praktyki stosunkowo łatwo można zauważyć najważniejsze poszlaki. Bazując na czysto „teoretycznoliterackich” przesłankach od biedy można zgadnąć KTO zabił. Ale JAK i DLACZEGO – to już sprawa dla „małych, szarych komórek” Herkulesa Poirot.

  Książki Agathy Christie są jak układanie puzzli w rozpędzonym rollercosterze. Poszczególne elementy nie chcą się ze sobą łączyć i po prostu wypadają Ci z wagonika, kiedy próbujesz przyjrzeć się widokom. A kiedy już widzisz kawałek obrazka, świat akurat postanawia się odwrócić do góry nogami. I wreszcie kolejka zatrzymuje się, a Ty widzisz przed sobą zadowolonego Poirota, który właśnie bez problemów ułożył identyczną układankę. Schludnie i metodycznie…

  „Morderstwo w Boże Narodzenie” spodoba się wszystkim wielbicielom dobrych kryminałów. I tylko świąteczny klimat wydał mi się nieco słabszy niż można było się spodziewać po tytule. Choć w sumie trudno o inny nastrój w domu, w którym dopiero co doszło do zbrodni…

Poznaj też inne książki Agaty Christie!

           _____

Okładka i ozdobny wzór z lewej strony: ze zbiorów własnych

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Andrzeja Milcarza, Wydawnictwo Dolnośląskie 2020

niedziela, 12 września 2021

Spod ławki. 5 powieści w szkolnym klimacie

Spod ławki. 5 powieści w szkolnym klimacie

 


Czy też macie wrażenie, że im dłużej trwa rok szkolny, tym trudniej wykrzesać z siebie energię do nauki? Na początku września nie jest jeszcze aż tak źle: cieszymy się na spotkanie ze znajomymi, nauczyciele praktycznie nic nie zadają… Jednak po kilku tygodniach, kiedy zaczynają się sprawdziany, nasz entuzjazm zaczyna spadać. Resztę roku spędzamy więc narzekając i odliczając dni do wakacji… A przecież może być inaczej!

Dziś chciałabym zaproponować Wam swój autorski, czytelniczy sposób na poradzenie sobie z takim zniechęceniem. Otóż, najbardziej pomagają mi książki, których akcja rozgrywa się… właśnie w szkole.

Nie, to nie pomyłka! Chociaż może to brzmieć dziwnie, w moim przypadku metoda naprawdę skutkuje. Powieści tego typu pozwalają spojrzeć na świat w zupełnie inny sposób. Szkoła, zamiast z szarą codziennością, zaczyna się kojarzyć z literackimi przygodami. Nawet nauka do sprawdzianu wydaje się bardziej romantyczna. A w razie powrotu na zdalne nauczanie, dobra książka pomoże zająć czas i znieść rozstanie z kolegami…

Oto moja czytelnicza recepta na zniechęcenie!

 

„Tajemnica zielonej pieczęci”, Hanna Ożogowska

Początek nowego roku szkolnego nie jest zbyt życzliwy dla młodego Stefana Żórawca. Niespodziewane przeniesienie do równoległej, opanowanej przez dziewczyny i harcerzy klasy, problemy z historią oraz obowiązek pisania dziennika żeby poprawić ortografię z pewnością wystarczyłyby aby załamać nawet największego optymistę. Wkrótce jednak w bloku Stefana dochodzi do serii śmiałych kradzieży, a jego dobra znajoma wplątuje się w tajemniczą aferę. Chłopak postanawia rozwikłać tę zagadkę...

Jedna z pierwszych i zarazem najlepszych powieści o szkole, które czytałam. Pamiętam, że wiele lat temu pod wpływem lektury po raz pierwszy zafascynowałem się szyframi, a nawet na wzór bohaterów założyłam z koleżankami sekretny klub. „Tajemnica…” do tej pory pozostaje dla mnie idealnym przykładem powieści o szkole w starym stylu. Klimatycznej, dowcipnej, unikającej epatowania skrajnymi sytuacjami… I stanowiącej niezwykłe okno do czasów młodości naszych rodziców.       

Szkoda, że dziś nikt już nie pisze w ten sposób…



Po kilku latach nauki w domu, Augie po raz pierwszy ma pójść do prawdziwej szkoły. Nic dziwnego, że chłopiec bardzo się niepokoi... Zwłaszcza, że bohater nie jest zwykłym dzieckiem - urodził się z chorobą, która doprowadziła do silnej deformacji jego twarzy. Jak inni uczniowie przyjmą nowego kolegę?

Książka posłużyła za inspirację do słynnego filmu o tym samym tytule. Dzięki temu stała się powszechnie znana jako wezwanie do nieoceniania ludzi po wyglądzie, wzajemnej przyjaźni i życzliwości. I choć „Cudowny chłopak” powstał z myślą o dzieciach, poruszana w nim tematyka sprawia, że po książkę powinni sięgnąć wszyscy. Bo oprócz wartkiej akcji na kartach powieści znajdziemy                                         prawdziwie filozoficzne myśli.           





"Fangirl", Rainbow Rowell

Bliźniaczki Catrh i Wren rozpoczynają naukę w college’u. O ile dla przebojowej Wren nowa szkoła jest wspaniałą okazja do zakosztowania studenckiego życia, Cath nie czuje się w niej dobrze. Przez najbliższy rok nieśmiała bohaterka będzie musiała zmierzyć się z wieloma wyzwaniami. Przerażająca współlokatorka, kurs kreatywnego pisania, pierwsza miłość... A do tego presja związana z nagłą popularnością pisanych przez Cath fanfików. Czy dziewczyna poradzi sobie w college’u?

Współczesna powieść dla młodzieży. Napisana z myślą o tych, którzy – tak jak główna bohaterka – żyją w świecie książek. I nie wahają się sięgnąć po pióro, aby dołożyć do tego świata swoją cegiełkę. W tle refleksja na temat rodziny.





„Wielki jarmark”, Krystyna Siesicka.

Troje bohaterów… Oraz trzy niezwykłe historie, połączone motywem szkolnych przeżyć. Na kartach książki spotkamy Katarzynę – ze współczuciem obserwującą dramat jednego z nauczycieli. Jest też Łukasz, który przez swoją przekorę zyskał opinię aroganckiego mąciwody i demoralizatora... I który w nowej szkole stanowi dla wychowawców prawdziwą zagadkę. Wreszcie nieśmiała, potulna Agnieszka. W klasie musi mierzyć się z wieloma przykrymi sprawami. Konflikt z koleżanką, choroba siostry jednego z przyjaciół… Jak rozwiążą się problemy bohaterów?

Książka Krystyny Siesickiej jest opowieścią o dylematach i trudnych wyborach. O poszukiwaniu dobrych rozwiązań w najbardziej skomplikowanych sytuacjach… Ale też o miłości, przyjaźni i relacjach. Wszystko to w charakterystycznym dla autorki, subtelnym stylu.

 

„Zosia z ulicy Kociej na tropie”, Agnieszka Tyszka

Z początkiem września Zosia idzie do czwartej klasy. Byłby to zupełnie zwyczajny rok szkolny... Gdyby nie nowa wychowawczyni - krzykliwa, siejąca postrach matematyczka zwana Mroczną PAMPIRĄ. Na uczniów czekają ciężkie chwile... Jednak w ciągu roku wiele może się zdarzyć. Próba napisania książki, integracja na neutralnym gruncie, czy zmagania z kuną to tylko niektóre z przygód Zosi. A kto wie - może z pomocą niezawodnej ciotki Maliny uda się nawet „odczarować” PAMPIRĘ?

Może i jest to powieść dla dzieci, ale przyznam szczerze, że wciąż mam słabość do tej książki. I wracam do niej nie tylko ze względów sentymentalnych. Bo seria o Zosi stanowi po prostu przepis na dobrą zabawę, niezależnie od wieku. Szalone pomysły Maliny, rodzinne przygodny i OCZEWIŚCIE niezawodne powiedzonka Mani bez wątpienia spodobają się każdemu czytelnikowi.

 

Powyższe pozycje to prawdziwe lektury obowiązkowe dla wszystkich moli książkowych. Mam nadzieję, że dzięki nim uda Wam się inaczej spojrzeć na szkolną rutynę… I łatwiej znieść oczekiwanie na następne wakacje.

A jakie są Wasze ulubione książki o szkole?

____

Źródła zdjęć:

Grafika początkowa - wykonana samodzielnie na https://www.canva.com/

Zdjęcia okładek - ze zbiorów własnych


niedziela, 22 sierpnia 2021

„Buntowniczka z pustyni”, Alwyn Hamilton

 „Buntowniczka z pustyni”, Alwyn Hamilton

Perskie czy arabskie baśnie mają w sobie jakiś magnetyczny urok. Nie sposób ich pomylić z opowieściami innych narodów. Wystarczy jedno zdanie, parę słów-kluczy… i już czujemy ten niepowtarzalny powiew egzotyki, który każe wstrzymać oddech i zanurzyć się w zupełnie innym świecie. Oto powieść, która zapewni Wam właśnie takie przeżycia.

Kraina Miraji była kiedyś dzikim, prawdziwie magicznym miejscem. Na śmiałków mieszkających wśród piasków pustyni czyhały liczne upiory i niebezpieczeństwa. Piękne księżniczki zdobywały serca potężnych dżinów i uczyły się wykorzystywać ich moc przeciwko nim. A nieliczni ludzie z narażeniem życia chwytali i pętali żelazem szybkie jak wiatr Buraqi. Te czasy odeszły już jednak do legend opowiadanych przy ognisku. Magia wycofała się daleko w głąb pustyni. A mieszkańcy Miraji skupiają się na codziennej, mozolnej pracy w fabrykach broni. Na ich tle wyróżnia się nastoletnia Amani – nie tylko dzięki nietypowym, błękitnym oczom. Dziewczyna chce wyrwać się z rodzinnego Dustwalk, gdzie jedyną perspektywą jest dla niej małżeństwo z wujem. Pragnie ruszyć do Izmanu, miasta, w którym – jak wieść niesie – czeka na nią lepsze życie. Pewnego dnia Amani poznaje tajemniczego Jina. Postanawia przyłączyć się do cudzoziemca. Jednak okazuje się, że chłopak tak naprawdę jest szpiegiem oskarżonym o zdradę stanu. Bohaterów czeka niebezpieczna ucieczka przez pustynię, pełną czarów… i bezlitosnych żołnierzy Sułtana.

Zawsze zachwycali mnie autorzy, którzy na kartach powieści tworzą całe, odległe światy. Im bardziej dopracowane, tym lepiej. I właśnie to jest główny atut książki Alwyn Hamilton. Wymyślona przez nią kraina Miraji nie jest co prawda miejscem zupełnie oderwanym od rzeczywistości. Każdy czytelnik bez trudu rozpozna w niej pewne odniesienia do kultury arabskiej, czy klimatu „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. „Buntowniczkę…” wyróżnia za to wyjątkowe tło legendarne. Autorka stworzyła świat, w którym snute przy ognisku opowieści odrywają szczególnie ważną rolę. Każda z nich ma w sobie ziarnko prawdy, cenną wiedzę, bez której nie da się przetrwać na pustyni. Dlatego siłą rzeczy ten motyw nieustannie powraca do nas jak echo. Straszliwe historie o żywiących się strachem koszmarach. Prastary mit o tym, jak dżiny stworzyły świat. Powtarzana na ucho legenda o Księciu Buntowniku… To tylko niektóre baśnie, które znajdziemy na kartach powieści. Jednak Alwyn Hamilton nie rozpisuje się zbytnio na ten temat. Potrafi znaleźć idealną równowagę między przekazywaniem czytelnikowi wiedzy o opowieściach z Miraji a trzymaniem się głównego wątku. Nie przytacza całych historii – no, może z nielicznymi wyjątkami. Przede wszystkim lekko sygnalizuje ich treść i istnienie. Lekka aluzja w czyjejś rozmowie, dwa zdania wyjaśnienia – to wszystko. Dzięki temu czytelnik nie ma problemów ze zrozumieniem niektórych scen i dialogów… A równocześnie nie odnosi wrażenia, że Alwyn Hamilton poświęca więcej czasu budowie świata przedstawionego niż właściwiej akcji powieści.

„Buntowniczka z pustyni” to mistrzostwo w budowaniu egzotycznego klimatu. Autorce wystarcza zaledwie kilka zdań aby odmalować przed czytelnikiem obraz rozgrzanej, bezbrzeżnej pustyni. I tak jak opisywani przez nią Dżinowie, potrafi przekuć słowa w rzeczywistość. W trakcie lektury czujemy przesypujący się między palcami piasek, żar ognia i zapach prochu po wystrzale. Razem z Amani i Jinem gnamy przed siebie na grzbiecie Buraqi, walczymy i patrzymy w gwiazdy nad zieloną oazą. Zapominamy o naszym świecie i na dobre przenosimy się do Miraji. A kiedy do tego wszystkiego na kartach książki pojawia się miłość i odległe widmo rebelii… Możemy tylko patrzeć w przyszłość i zastanawiać się, co jeszcze nas czeka.

„Buntowniczka z pustyni” wdziera się w każdy zakamarek umysłu jak pustynny piach niesiony wiatrem. Zapomnijcie o zakładkach do książek, w starciu z żywiołem na nic wam się nie przydadzą. Nie zaczynajcie lektury, jeśli macie coś ważnego do zrobienia. Czytanie jej grozi zaniedbaniem obowiązków, wyrzutami sumienia i… apetytem na drugą część. Sprawdziłam na własnej skórze.

___

Źródła zdjęć:

"Buntowniczka z pustyni" i wzory - ze zbiorów własnych

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Agnieszki Kalus, Wydawnictwo Czwarta Strona 2017

niedziela, 15 sierpnia 2021

„Sprawiedliwość owiec”, Leonie Swann

„Sprawiedliwość owiec”, Leonie Swann

              Mówi się, że zwierzęta widzą więcej niż ludzie. Że rozumieją nas lepiej, niż nam się wydaje. I że mają głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Dlatego czasem, na kartach powieści, oddajemy im głos. Aby spojrzały na nasz świat i opowiedziały o nim na nowo. Z uśmiechem, naiwnością i szczerością… Oraz sprawiedliwością. Przede wszystkim ze sprawiedliwością.

              Owce od lat prowadzą sielskie życie na swojej łące. Ich człowiek, George, dba o to, aby niczego im nie brakowało. Pielęgnuje ich puszyste runo, czyta na głos książki, a nawet obiecuje kiedyś zabrać stado do Europy. Jednak któregoś ranka owce znajdują pasterza na trawie, przebitego szpadlem. Kto zamordował George’a? Czym jest tajemnicza Rzecz leżąca na miejscu zbrodni? I dlaczego wszyscy ludzie w miasteczku chcą dostać się do przyczepy, w której mieszkał pasterz? Owce postanawiają rozwiązać tę zagadkę. A potem… potem zaprowadzić sprawiedliwość!

              Powieść Leonie Swann można określić jako bajkę dla dorosłych. Książka stanowi koktajl powagi i lekkości, smutku i dowcipu, realizmu i fantazji… Z jednej strony mamy niezbyt przyjemną historię ciemnych porachunków grupy ludzi. Ciało przebite szpadlem, mroczne zbrodnie z przeszłości, tajemnicze interesy... Trudno nazwać to przyjemną opowiastką na dobranoc. Jednak obecność owiec wszystko zmienia. Wchodzą na łąkę, obejmują spojrzeniem całą scenę zbrodni, wygłaszają jakąś złotą myśl… I nagle czytelnik nie może powstrzymać uśmiechu. Zwłaszcza, kiedy zwierzęta biorą się za psychologię i głęboką analizę ludzkiego postępowania. A głównym punktem odniesienia tych rozważań stają się zasady rządzące pastwiskiem i… losy bohaterek kilku kiepskich romansów. No – ale najważniejsza jest przecież skuteczność, prawda?

              „Sprawiedliwość owiec” jest inna od wszystkich kryminałów, jakie kiedykolwiek czytałam. Głównie wpływa na to nietypowa perspektywa. Autorka relacjonuje bowiem wszystkie wydarzenia z punktu widzenia… stada owiec. Zwierzęta są oczywiście bystre i inteligentne, jednak wciąż wiedzą bardzo niewiele. Na rozgrywające się na pastwisku sceny patrzą z dziecięcą naiwnością i czystością. Z tego powodu mierzący się z zagadką czytelnik ma chwilami twardy orzech do zgryzienia. Bo czym na przykład może być ta mieniąca się, niemająca końca rzecz znaleziona przez owce na pastwisku? Albo jak odtworzyć napis, jeśli dysponujemy tylko informacją jak w y g l ą d a j ą poszczególne litery w oczach kogoś, kto nie umie czytać? W dodatku, ze względu na różnice między ludźmi a zwierzętami, zmienia się cała „procedura” prowadzenia śledztwa. Z racji problemów z komunikacją, owce nie mogą przesłuchiwać świadków, ani nawet kontaktować się z policją. Dysponują tylko tym, co same podsłuchają. Równocześnie jednak, czułe zmysły zwierząt niemal całkowicie uniemożliwiają oszustwo. Stado jest w stanie w kilka sekund wyczuć, co tak naprawdę czują kręcący się po pastwisku ludzie. I wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Nic dziwnego, że choć czasem teorie owiec są zupełnie fantastyczne i naiwne, w mają w sobie „to coś”. Jakieś ziarnko prawdy, pierwiastek odwiecznej mądrości dziecka. Coś, dzięki czemu możemy wierzyć, że – mimo wszystko – na pastwisku w końcu zapanuje sprawiedliwość.

              „Sprawiedliwość owiec” to książka dla ludzi, którzy pragną spojrzeć na świat oczami dziecka (lub owcy). Dla których mieszanie kryminału, baśni i odrobiny filozofii to przepis na dobrą zabawę. I którzy wciąż wierzą w to, że warto walczyć o sprawiedliwość.

              Nie tylko wśród owiec.

    Poznaj też inne książki Leonie Swan!

 ____

Źródła zdjęć:

"Sprawiedliwość owiec" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Jana Kraśko, Wydawnictwo Albatros 2011

sobota, 31 lipca 2021

„Zielona Mila”, Stephen King

„Zielona Mila”, Stephen King

 


Miałam idealny plan dnia. Rano chciałam wybrać jakąś dobrą lekturę i przeczytać parę rozdziałów. Nie wszystko – mowy nie ma – przyjemność powinna trwać znacznie dłużej niż kilka godzin. Byłam zdecydowana i pewna swojej siły woli. Kilkadziesiąt stron – i koniec. A potem wzięłam do ręki „Zieloną Milę…” I już nie potrafiłam zdobyć się na to, żeby ją odłożyć.

Paul Edgecombe przewodzi strażnikom w jednym z amerykańskich więzień. A właściwie w jego najbardziej nieprzyjaznej części, gdzie w sześciu celach przebywają skazani na karę śmierci. Zadaniem Paula jest, między innymi… nadzorowanie i przeprowadzanie egzekucji. Jednak mężczyzna czuje się też w obowiązku dbać o komfort psychiczny więźniów, rozmawiać z nimi i pocieszać ich. Wszystko zmienia się w roku 1932 roku. Do bloku E trafia trzech nowych skazańców. Francuz Delacroix, który całkowicie poświęca się opiece nad ukochaną myszką. Chytry i niezrównoważony Wiliam Wharton. I wreszcie John Coffey, od samego początku wyróżniający się spokojem i łagodnością… Zaintrygowany Paul odkrywa, że więzień obdarzony jest niezwykłą mocą. Z czasem zaczyna wątpić w jego winę…

Do tej pory nie miałam zbyt wiele do czynienia z powieściami Stephena Kinga. Głównie dlatego, że zasłynął przede wszystkim jako autor horrorów – jednego z nielicznych gatunków książek, do których nawet nie próbuję się przekonać. Właściwie, z całego dorobku Kinga przeczytałam tylko „Ciało”. A i to dlatego, że zostało mi polecone przez rodziców. Muszę przyznać, że książka nawet mi się podobała. Jednak dalej nie wiedziałam, czemu jej autor jest tak popularny. Owszem, opowieść była interesująca, ale styl…? Widocznie tekst był zbyt krótki, aby powiedzieć cokolwiek o jego formie. Zapamiętałam tylko tyle, że bohaterowie cały czas przeklinali. Dopiero „Zielona Mila” pozwoliła mi zrozumieć, za co wszyscy podziwiają Stephena Kinga. Byłam pod wrażeniem. Naprawdę. Autor stworzył przejmującą, bolesną historię, w której – jak w każdym wielkim dramacie – nie ma dobrych rozwiązań. Zawodowa powinność kłóci się z ludzkimi odruchami. Prawo – z elementarną sprawiedliwością. Podpowiedzi sumienia – z lękiem o własny los. Książka jest mocna – z pewnością jedna z najmocniejszych, jakie czytałam. Stephen King nie waha się przed dokładnymi opisami egzekucji i relacjami zbrodni więźniów. Czasem w trakcie lektury musiałam na chwilę podnieść wzrok znad tekstu, żeby wrócić do równowagi. Jednak, mimo że na ogół unikam takich brutalnych fragmentów, nie mogłam nie docenić kunsztu powieści. I nie żałuję, że po nią sięgnęłam.

W trakcie lektury uświadomiłam też sobie, jak niezwykły jest warsztat pisarski Kinga. Po raz pierwszy w życiu jakiemuś autorowi udało się mnie naprawdę zaskoczyć. I nie chodzi mi tu o zdumienie takie jak przy zakończeniu dobrego kryminału. Wiecie: kiedy mamy swoją teorię na temat dalszego toku akcji, albo skrystalizowane zdanie o bohaterze, a nasze oczekiwania rozmijają się z rzeczywistością. Do tego już się przyzwyczaiłam. Ba, zaczynam wręcz oczekiwać od autorów, że mnie zaskoczą. Nie, mam tu na myśli nagły, piorunujący szok. Jak wtedy, gdy ktoś nagle wyskakuje z ciemnego pokoju, żeby nas przestraszyć. Albo gdy – tak jak w książce – dzieje się coś naprawdę niespodziewanego. Zazwyczaj w takich chwilach jestem po prostu lekko poruszona. Jednak tym razem oszołomienie bohatera udzieliło mi się całkowicie. I jeszcze przez kilka stron nie potrafiłam dojść do siebie. Choć właściwie, czego innego mogłam się spodziewać po autorze horrorów?

„Zielona Mila” w szczególny sposób przedstawia sprzeczności tkwiące w człowieku. W szczególny sposób widać to na przykładzie więźniów z bloku E. Stephen King nie kryje przed nami, za co zostali skazani poszczególni zbrodniarze. Jednak – z małym wyjątkiem w postaci Whartona – podczas lektury trudno jest połączyć tę wizję w obrazem bohaterów. Na przykład taki Delacroix. Z zimną krwią wykorzystał i zamordował kobietę. Aby zatrzeć ślady, wywołał pożar, w wyniku którego zginęło kolejne sześć osób. Jednak poznajemy go jako sympatycznego, nieco dziecinnego człowieczka, który uczy tresowaną myszkę sztuczek. A na chwilę przed śmiercią, martwi się tylko o to, co stanie się z jego pupilką, gdy go zabraknie. Oraz – co najbardziej mnie poruszyło – naprawdę przyjaźni się ze strażnikami. Przypominam sobie jedną scenę z powieści – mniejsza o to, jaką – gdy Paul na chwilę znalazł się w niebezpieczeństwie. Pamiętam, że to Delacroix wzywał wtedy pomocy, przerażony tym, co się działo... Choć nie miał w tym żadnego interesu.

Chciałabym powiedzieć, że „Zielona Mila” mi się podobała. Ale to jedna z takich książek, dla których tak błahe wyrażenie byłoby obrazą. Powieść wywarła na mnie olbrzymie wrażenie. Takie, jakie zwykle czujemy po zetknięciu z naprawdę dobrą i naprawdę smutną historią. Uczucie podziwu… i głębokiego żalu, że opowieść nie byłaby nawet w połowie tak genialna, gdyby nie tragiczne zakończenie.

 _____

Źródła zdjęć:

"Zielona mila" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Andrzeja Szulca, Wydawnictwo Albatros 1999


sobota, 24 lipca 2021

„Okruchy dnia”, Kazuo Ishiguro

„Okruchy dnia”, Kazuo Ishiguro

 

Przez całe życie chłonęłam książkowe opisy przeżyć. Im bardziej skomplikowana i przejmująca była sytuacja, tym więcej dostarczała mi emocji. Potrafiłam sięgać po ulubioną pozycję tylko po to, aby przeczytać jeden, szczególnie dramatyczny fragment. A kiedy teraz, po latach, trafiłam na powieść, w której takich opisów nie ma… Mogę powiedzieć tylko jedno. Psychologiczne mistrzostwo.

Stevens spędził większość swego życia, pracując jako kamerdyner w starej, angielskiej posiadłości. Przez lata do perfekcji opanował sztukę zachowywania absolutnego spokoju i nienagannej uprzejmości w każdych okolicznościach. Jednak czasy się zmieniają. Właściciel Darlington Hall umiera w samotności i niesławie, oskarżany o wspieranie nazistów. Podupadła willa trafia w ręce młodego Amerykanina. Garstka służby nie potrafi już poradzić sobie z prowadzeniem tak wielkiego domostwa. Stevens rusza w podróż przez całą Anglię, aby odnaleźć i skłonić do podjęcia pracy pannę Kenton: wzorową gospodynię… i kochającą kobietę, którą niegdyś utracił bezpowrotnie przez swoją obojętność. Podziwiając piękno ojczyzny, bohater wraca pamięcią do dawnych, szczęśliwych dni…

Większość powieści z narratorem pierwszoosobowym można podzielić na dwie kategorie. W pierwszej czytelnik wydaje się w ogóle nie istnieć. Bohater bierze udział w wydarzeniach, od razu je relacjonuje… I wydaje się, że nie mówi do nikogo konkretnego. Jakby nie obchodziło go, do kogo trafi opowieść. Nie wiemy, czy mówi do siebie, czy patrzymy jego oczami, czy czytamy jakieś pamiętniki dla potomnych. I, zazwyczaj, niewiele nas to obchodzi. Po prostu zapominamy o swoim istnieniu i wsiąkamy w świat przedstawiony. W drugim typie powieści, narrator zwraca się już bezpośrednio do czytelnika. Chce przekazać mu jakąś opowieść, czeka na jego reakcję. To wiemy od początku. Jednak odbiorca książki traktowany jest jak odwieczny przyjaciel bohatera. A nawet ktoś więcej… Ktoś godzien absolutnego zaufania i zupełnej szczerości. Narrator otwiera przed nami swoją duszę i pokazuje wszystkie tajemnice... Nawet jeśli zna nas tylko od kilku stron. Niezależnie od tego, po który typ książki sięgamy, mają one jedną wspólną cechę. W gruncie rzeczy, poznajemy narratora całkowicie. Wiemy, co myśli, jak postępuje, jakie czuje emocje. Nawet jeśli w rozmowie z innymi bohaterami udaje kogoś innego, z nami jest szczery. Jednak „Okruchy dnia” napisane są w zupełnie inny sposób.

Kazuo Ishiguro jest prawdziwym mistrzem prowadzenia narracji pierwszoosobowej. Czytając „Okruchy dnia”, całkowicie zapomniałam, gdzie jestem i co robię. Czułam się, jakby Stevens siedział właśnie przede mną, i przy filiżance herbaty, opowiadał o swoich dziejach. Wspomnienie obejrzanej niedawno adaptacji powieści jeszcze potęgowało to wrażenie. Chwilami niemal słyszałam cichy, charakterystyczny głos Anthony’ego Hopkinsa, odtwórcy głównej roli… Skąd taki efekt? Najprościej mówiąc, narrator mówi do czytelnika tak samo, jak mówiłby do każdego bohatera powieści. Zwracając się do nas, Stevens nie pozwala sobie na otwartość, zaufanie, czy „obnażanie się” w jakikolwiek inny sposób. Wciąż jest stuprocentowym, idealnym kamerdynerem. Każde jego zdanie zdumiewa wyważeniem, uprzejmością i szacunkiem. Nie znajdziemy w powieści opisów przeżyć i emocji, bo Stevens uważa, że nie powinien sobie na nie pozwalać. Jest to ciężki egzamin naszej zdolności wczucia się w sytuację drugiej osoby. Ponieważ bohater nie mówi bezpośrednio o swoich uczuciach, jesteśmy skazani tylko na swoje domysły. Trudno nam na przykład określić, czy panna Kenton naprawdę nie jest mu obojętna, czy interesuje go wyłącznie jako dobra gospodyni. Równocześnie jednak, paradoksalnie, sposób mówienia Stevensa zdradza nam bardzo wiele na temat tej postaci. Stopniowo zdajemy sobie sprawę z tego, że bohater zlał się w jedno ze swoją rolą. Nie potrafi już mówić o rzeczach niezwiązanych z jego pracą, bo uważa to za nieprofesjonalne. Z tego powodu trudno dostosować mu się do nowej rzeczywistości, gdzie wszyscy bez trudu żartują i nawiązują relacje. „Okruchy dnia” w przejmujący sposób pokazują potrzebę wzajemnego zrozumienia i bliskości. Oraz udowadniają, że perfekcja w życiu zawodowym nie wystarczy, aby dać człowiekowi szczęście.

Wrażenie naturalności potęguje jeszcze swobodna kompozycja książki. Stevens daje się ponieść swoim rozmyślaniom i luźnym refleksjom, nie troszcząc się o porządek i chronologię. Wiedziony skojarzeniami, swobodnie przemieszcza się w czasie, przywołując najróżniejsze wydarzenia. Płynnie przechodzi od przytaczania anegdotek do długich rozważań nad istotą godności. Czasem przyłapuje się na drobnych błędach, które natychmiast wyjaśnia… Wszystko to sprawia, że czujemy się, jakbyśmy brali udział w żywej, spontanicznej rozmowie. Która, zaczynając się od jednego tematu, może skończyć się na najodleglejszych kwestiach… Dokładnie jak w życiu.

Kazuo Ishiguro powalił mnie na kolana swoim stylem i znajomością ludzkiej psychiki. W szarej rzeczywistości angielskiej służby, stworzył prawdziwy dramat emocjonalny. Bo jak inaczej określić tak przejmującą opowieść, w której tak niewiele się dzieje?

Nie dziwię się, że autor otrzymał Nagrodę Nobla.

___

Źródła zdjęć:

"Okruchy dnia" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Jana Rybickiego, Wydawnictwo Albatros 2017

 

              

niedziela, 11 lipca 2021

„Fangirl”, Rainbow Rowell

 „Fangirl”, Rainbow Rowell

 

               Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwą czytelniczą ekstazę, dajcie mi książkę, w której występuje bohater-pisarz. Uwielbiam wymyślanie opowieści niemal tak samo jak czytanie. I dlatego właśnie jestem szczególnie łasa na powieści, które choć przelotnie wspominają o pisarstwie. Niestety jednak, jeszcze nigdy nie znalazłam książki, w której ten wątek znalazłby się na pierwszym planie… Aż do dziś.

               Kiedy bliźniaczki Cath i Wren zaczynają uczyć się w college’u, ich kontakty znacznie się rozluźniają. Wren ma swoje własne, fascynujące życie, nowych przyjaciół i setki barów do odwiedzenia. Tymczasem Cath czuje, że przerasta ją nawet samotna wyprawa na stołówkę. Dziewczyna spędza więc większość czasu zaszyta w swoim pokoju, pisząc fanfiki (luźne wariacje) na temat popularnej powieści o czarodziejach… Jednak na jej drodze pojawia się coraz więcej wyzwań: lekcje twórczego pisania, problemy z siostrą i… przystojny, dowcipny Levi. Czy Cath odnajdzie w końcu swoje miejsce w college’u?

Gdyby nie postać Cath, prawdopodobnie odebrałabym „Fangirl” po prostu jako interesującą, młodzieżową powieść, którą dobrze się czyta. Ot, kolejna historia o studentach, pierwszych miłościach, szkolnych problemach… Nic nadzwyczajnego. Jednak dzięki pisarskiej pasji Cath, książka momentalnie zyskuje „to coś.” Opowiadania tworzone do spółki z kolegą z klasy… Odczytywanie bliskim fragmentów swoich tekstów… Całodzienna praca nad tym, aby dokończyć dzieło swego życia… Wszystkie te elementy nadają książce niezwykły klimat. I sprawiły, że bohaterka stała mi się szczególnie bliska. Zwłaszcza, że tak jak ja, Cath uwielbia zmieniać w swojej wyobraźni książki i filmy (a zwłaszcza „zaprzyjaźniać” ze sobą odwiecznych literackich wrogów). Chwilami nie mogłam też pozbyć się uczucia lekkiego podziwu dla samozaparcia bohaterki. Publikowanie swoich tekstów w tworzonych na bieżąco odcinkach… Wyobrażam sobie, jak bardzo musi być to wyczerpujące. Zwłaszcza, że w takim wypadku nie ma się możliwości nanoszenia poprawek na swoją pracę. A z doświadczenia wiem, ile kosmetycznych zmian przechodzi każdy tekst, zanim nadaje się do przeczytania. Co prawda, chwilami pomysły i zachowanie Cath nie do końca do mnie przemawiały. Drażniła mnie na przykład jej skłonność do włączania wątków homoseksualnych do każdego swojego utworu. Na to akurat byłam jednak wcześniej przygotowana. Postanowiłam więc po prostu zignorować to, co mi się w książce nie podoba, i czerpać z lektury jak najwięcej przyjemności… I chyba mi się to udało.

Zasługującym na szczególną uwagę aspektem „Fangirlu” są rozmowy z Cath ze swoją nauczycielką pisania powieści. Ich dialogi są pełne bardzo konkretnych porad i rozważań na temat tworzenia historii. Domyślam się, że dla przeciętnego odbiorcy uwagi te mogą być dość nudne. Jednak czytelnicy, którzy naprawdę interesują się pisarstwem, z pewnością znajdą tam wiele przydatnych informacji… Na przykład sprytny sposób na to, jak wymyślić dobrą fabułę, wykorzystując jedno zdarzenie ze swojego życia. Zastanawiam się tylko, czy Rainbow Rowell wykorzystała w tych fragmentach swoje własne doświadczenie literackie…

„Fangirl” w szczególny sposób porusza też temat relacji rodzinnych. Autorka dotyka tej sprawy dosłownie ze wszystkich stron. Mamy więc wątek mamy Cath i Wren, która po latach nieobecności próbuje na nowo wrócić do życia córek. Mamy ich ojca, kochającego swoje dziewczyny nad życie – mimo, że czasem muszą na siłę odciągać go od ukochanej pracy. Mamy wreszcie zbuntowaną Wren, włóczącą się po klubach i coraz bardziej unikającą siostry. Jednak mimo, że rodzina Cath daleka jest od ideału, w kluczowych chwilach wszyscy mogą na siebie liczyć. Nawet jeśli pomoc ukochanej osobie wymaga porzucenia na pewien czas swoich pasji i planów na życie. Powieść pokazuje, że rodzina jest jedną z najważniejszych i najpiękniejszych wartości w życiu każdego człowieka.

               „Fangirl” jest fascynującą opowieścią o radości pisania (i czytania), potrzebie tworzenia relacji i życiu swoją pasją. Są tu chwile, gdy na twarzy pojawia się uśmiech, momenty smutku i bezsilnej wściekłości, gdy coś idzie nie po myśli Cath. Z całego serca polecam wszystkim młodym ludziom.

____

Okładka - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki: https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Magdelny Zielińskiej, Wydawnictwo Otwarte 2015

wtorek, 29 czerwca 2021

„Na przekór Toskanii. Nasze cudowne lata we Włoszech”, Phil Doran

„Na przekór Toskanii. Nasze cudowne lata we Włoszech”, Phil Doran

 


   Z powodu upałów boisz się wyjść na dwór, żeby się nie ugotować? Odliczasz dni do wakacji? A może pandemia uniemożliwiła Ci letni wyjazd? Jeśli odpowiedź na którekolwiek z tych pytań brzmi „tak”, najwyższy czas znaleźć książkę, która pomoże Ci znieść te niedogodności. A także momentalnie przenieść się do raju na ziemi. Co powiesz zatem na lekką, dowcipną powieść w toskańskich klimatach?

  Phil Doran, scenarzysta „Cudownych lat”, zmaga się z kaprysami aktorów, wymaganiami producentów i własnym kryzysem twórczym. Skrycie marzy o tym, że najnowszy scenariusz pozwoli mu ponownie zyskać rozgłos i podziw. Jego żona ma jednak inne plany. Wkrótce z radością oznajmia mu, że… właśnie kupiła we Włoszech uroczą ruinkę, w której mogą wspólnie zamieszkać. Nieszczęsny Phil zostaje siłą zaciągnięty do Toskanii, gdzie czekają go zmagania z remontem, sąsiadami i biurokracją. Po kilku dniach chce już tylko jak najszybciej ewakuować się z powrotem do Ameryki… Jednak kto wie? Może czar Włoch okaże się silniejszy?

   „Trzymałem maczetę i zastanawiałem się, czy nie potraktować nią Henry’ego Davida Thoreau”, przeczytałam z rosnącym zaintrygowaniem. Już pierwsze zdanie powieści Dorana świadczyło dobitnie, że będzie to opowieść bardzo oryginalna. A w każdym razie: będzie to intrygujące wytchnienie od wszystkich schematycznych filmów o Włoszech jakie ostatnio oglądałam. Zapewne domyślacie się, jaki szablon mam na myśli. Porzucona kobieta (ewentualnie młodzieniec) przybywa do słonecznej Italii aby znaleźć ukojenie. W akcie szaleństwa kupuje rozpadającą się willę i zaczyna ją remontować. Wkrótce w okolicy pojawia się przystojny nieznajomy… Cóż, jak już wspomniałam, Phil Doran stworzył opowieść zupełnie inną. Przede wszystkim, główny bohater (i autor zarazem) przybywa do Włoch wraz z żoną. Nie z dziewczyną, nie z partnerką, nie z kobietą którą na koniec zostawia dla innej. Po prostu z żoną. I za to należą mu się olbrzymie gratulacje. Zwłaszcza teraz, kiedy wydaje się, że dla większości twórców nieformalny związek dwóch osób wydaje się ciekawszym tematem niż prawdziwe małżeństwo. Co więcej, Phil Doran koncentruje się na jak najdokładniejszym przedstawieniu życia we Włoszech. W jego książce Italia nie jest po prostu tłem dla perypetii bohaterów, wybranym ze względu na ładne krajobrazy. O nie. W powieści znajdziemy szczegółowe opisy mało znanych włoskich zwyczajów i miejscowości. A także barwny obraz mieszkańców Włoch. Wreszcie, autor zaczerpnął materiał do powieści z własnego życia. Nie możemy jednak obawiać się nudy! Jak się okazuje, remont domu we Włoszech sam w sobie dostarcza tylu atrakcji, że tematu wystarczyłoby nie na jedną, ale wręcz kilka książek. Przykład? Proszę bardzo. Aby wyremontować stary włoski dom, niezbędne jest specjalne pozwolenie miejskich władz. Zapomniana willa Phila nie ma jednak adresu, na który można by wystawić dokument. Adresu zaś nie można uzyskać, bo… z formalnego punktu widzenia nie ma dowodów na istnienie domu. I bądź tu mądry…

   „Na przekór Toskanii” jest przede wszystkim fascynującą lekcją włoskiego sposobu myślenia. Chcesz omówić z Włochem jakąś kwestię? Rozmowa telefoniczna nie wystarczy. Przecież oprócz głosu (krzyku…?) rozmówcy, musisz śledzić też jego gestykulację! Co prawda dość trudno wtedy odróżnić spór od przyjacielskiej pogawędki, ale czy to takie ważne? Jesteś wściekły, bo wynajęty fachowiec przychodzi do Ciebie spóźniony o kilka dni i nawet nie potrafi niczego naprawić? Specjalista natychmiast opowie ci całą una storia fatalnych przeżyć, które uniemożliwiają mu rozwiązanie problemu. Najprawdopodobniej co najmniej połowa opowieści będzie całkowicie zmyślona – ale komu by to przeszkadzało? Czterogodzinna przerwa obiadowa w samym środku dnia? Kierowcy zatrzymujący się na środku drogi żeby porozmawiać? Wariactwo? A może jednak, jak sądzi Phil Doran, to „Włosi powinni rządzić światem. (…) Z resztą już kiedyś to robili i pomimo starań, aby nas ucywilizować i tak wszystko skończyło w rękach barbarzyńców…”

   „Na przekór Toskanii” momentalnie podbiło moje serce. Klimatyczne miejsce akcji, które łączy moje marzenia o starej willi ze wspomnieniami z włoskich wakacji…  Autor, który stworzył jeden z moich ulubionych seriali… Oraz akcenty „z życia pisarza”, na które jestem szczególnie łasa 😊.

   Polecam wszystkim, którzy byli już we Włoszech. Tym, którzy dopiero się tam wybierają… Lub po prostu chcą poczuć wakacyjny nastrój!

____

Źródła zdjęć:

"Na przekór Toskanii" - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Grażyny Grzywy-Tunk, Wydawnictwo Pascal 2012

niedziela, 13 czerwca 2021

„Baśniobór”, Brandon Mull

 „Baśniobór”, Brandon Mull

   Gdzie podziały się wszystkie magiczne stworzenia? To oczywiste, są wciąż wśród nas! Jednak tylko nieliczni potrafią je dostrzec. Dlatego większość czarodziejskich istot ukrywa się w miejscach, gdzie życzliwi ludzie otaczają je opieką. Jednak takich zakątków jest coraz mniej. A te, które pozostały, coraz trudniej jest ocalić przed zniszczeniem…

   Rodzice Kendry i Setha wybierają się na kilkutygodniowy rejs. W tym czasie dzieci mają mieszkać u dziadka, którego praktycznie nie znają. Wszystko wskazuje na to, że pobyt zakończy się katastrofą. Staruszek nie ma telewizora, znika na całe dnie i nieustannie im czegoś zabrania. Jednak wkrótce Kendra i Seth odkrywają, że posiadłość dziadka to w rzeczywistości czarodziejski rezerwat. Schronienie znajdują w nim stworzenia, dla których nie ma już miejsca w świecie ludzi. Te przyjazne… oraz te śmiertelnie niebezpieczne.

  Pierwsza część „Baśnioboru” stanowi swego rodzaju wprowadzenie do całej serii. Autor dopiero zarysowuje cały świat przedstawiony i wprowadza na scenę najważniejszych bohaterów. Na razie niewiele wiemy o sytuacji w innych czarodziejskich rezerwatach. „Wielki świat” wkracza do Baśnioboru tylko za pośrednictwem pogłosek i pojedynczego listu. Pochłonięty śledzeniem losów bohaterów, czytelnik nawet nie zwraca uwagi na te wzmianki. Stąd właśnie silny klimat niezobowiązującej, wakacyjnej przygody, którego doświadczamy w trakcie lektury. Nastrój staje się poważniejszy dopiero w kolejnych tomach serii, gdy na pierwszy plan wysuwa się wątek tajemniczego Stowarzyszenia Gwiazdy Wieczornej. „Baśniobór” jest jedyną częścią cyklu, którą można traktować jak niezależną powieść. Nie znaczy to jednak, że trwa w zupełnym oderwaniu od reszty serii. Osobiście, uważam ten tom za jedną z najlepszych książek Brandona Mulla.

   Zdawałoby się, że w przypadku fantastyki tego typu trudno uniknąć szablonowości i infantylności. Wróżki, czarownice, trolle… Przecież wszystkie te istoty opisano już bardzo dokładnie we wszelkiego rodzaju podaniach i bajkach. Czy da się przedstawić je w nowy i odkrywczy sposób? Jak się okazuje – jak najbardziej. Brandon Mull doskonale łączy nowatorstwo ze starymi, sprawdzonymi pomysłami. Sposób, w jaki opisuje książkowy Baśniobór, określiłabym jako swego rodzaju „realizm fantastyczny”. Z jednej strony autor zachowuje stary, utarty podział magicznych stworzeń na istoty światła i mroku. Z drugiej jednak, przedstawia je w znacznie bardziej niejednoznaczny sposób. Przykładowo, w jego powieści wróżki – choć formalnie stoją po „jasnej strony Mocy” – są bardzo próżne i egoistyczne. Potrafią także być drażliwe, o czym na własnej skórze przekonuje się Seth. Autor bardzo drobiazgowo opracował cały sposób funkcjonowania czarodziejskiego świata. Mogłabym godzinami opowiadać o traktacie założycielskim, tajnych stowarzyszeniach, nocy kupały… Chociaż mi samej najbardziej przypadł do gustu pomysł, że magiczne stworzenia są wśród nas, ukryte pod postaciami zwykłych zwierząt. Wreszcie dowiedziałam się, czemu jako dziecko nigdy nie spotkałam ani jednej wróżki czy jednorożca😊.

   „Baśniobór” to fantastyka w najlepszym wydaniu, stworzona z myślą o młodzieży. Porywająca akcja, barwne obrazy czarodziejskiego świata, oryginalność… Od tej książki trudno się oderwać! Ale uwaga: „nikt, kto tu wchodzi, nie wyjdzie niezmieniony”.

____

Źródła zdjęć:

"Baśniobór" - https://ecsmedia.pl/c/basniobor-tom-1-b-iext106957253.jpg

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Rafała Lisowskiego, Wydawnictwo WAB 2011

wtorek, 25 maja 2021

„Prowadź swój pług przez kości umarłych”, Olga Tokarczuk

 „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, Olga Tokarczuk

   Zaczęłam lekturę od przeczytania zakończenia książki. Nie wiem jak to się stało. W jednej chwili kartkowałam powieść, żeby zorientować się, o czym jest. W następnej doskonale wiedziałam już kto i dlaczego zabił. I nie miałam zamiaru więcej brać „Pługu…” do ręki. Potrzebowałam miesięcy aby uspokoić się na tyle, żeby dokończyć lekturę – tym razem od początku. A dziś przygotowałam dla Was jej recenzję.

   Na początku jednak chciałabym Was ostrzec. Z oczywistych przyczyn ten post zdradza znaczną większość fabuły „Pługu…”. Jeśli planujecie dopiero sięgnąć po tę książkę, nie czytajcie dalej. Ale jeśli już skończyliście powieść i jesteście ciekawi mojego zdania – zapraszam do lektury.

   Zimą niewielkie miasteczko w Kotlinie Kłodzkiej jest niemal zupełnie opuszczone. Podstarzała nauczycielka angielskiego, Janina Duszejko, spędza większość czasu opiekując się porzuconymi posiadłościami sąsiadów. Niespodziewanie okolicą wstrząsa seria brutalnych morderstw. Ofiarami tajemniczego zabójcy są miejscowi myśliwi i kłusownicy. Czy to możliwe, że leśne zwierzęta mszczą się na nich za doznane krzywdy?

   Wydaje się, że Olga Tokarczuk ma w rękach wszystko, co konieczne do napisania naprawdę dobrej powieści. Jest tu sprawdzony przez całe pokolenia pisarzy szokujący, gwarantujący zaskoczenie zwrot akcji („detektyw” okazuje się mordercą). Jest interesujący psychologicznie punkt widzenia (opowieść snuta z perspektywy zabójcy). Jest nawet – co rzadko spotyka się w kryminałach – głębsze przesłanie (choć ja akurat nie jestem aż tak zadeklarowaną zwolenniczką praw zwierząt jak autorka). Dodatkowo, jako że Olga Tokarczuk jest laureatką nagrody Nobla, książka ma zagwarantowane ogólne zainteresowanie… Tyle tylko, że mimo tych wszystkich atutów lektura zamiast zachwytu wzbudził we mnie niechęć i irytację. Oraz trudne pytanie: co właściwie autorka chciała osiągnąć, pisząc tę powieść?

   Mordercą jest Janina Duszejko. Ta sama bohaterka, którą Olga Tokarczuk uczyniła swoistą ambasadorką swoich przekonań. I to właśnie w powieści jest niezrozumiałe. Z czysto logicznego punktu widzenia, aby przekonać innych do naszych poglądów, powinniśmy przedstawić je jako logiczne i moralnie właściwe. Przekaz ten można wzmocnić, wkładając go w usta postaci szlachetnej, uczciwej i budzącej sympatię. Tymczasem autorka postępuje dokładnie odwrotnie. W jej powieści praw zwierząt broni kobieta, która z zimną krwią – i satysfakcją (!) – dokonuje kolejnych brutalnych mordów. Mnie osobiście szczególnie zirytowało to, jak autorka zrównuje życie ludzi z życiem zwierząt, chwilami zdając się wręcz bardziej cenić to drugie. Nie zrozumcie mnie źle. Sama mam kota, którego nie dałabym nikomu skrzywdzić. Dlatego jestem w stanie wyobrazić sobie gniew i ból Janiny kiedy jej suczki zostały zastrzelone. Mimo to uważam, że jej przeżycia nie stanowią usprawiedliwienia dla czterokrotnego morderstwa. Tak samo, jak uznałabym za moralnie złe każde inne zabójstwo pod wpływem osobistego nieszczęścia, czy chęci zamanifestowania swoich poglądów.

   Być może prościej byłoby mi pogodzić się ze zbrodniami Duszejko gdyby bohaterka okazała choć cień skruchy. W końcu w wielu powieściach bohaterowie zmuszeni są zabijać w imię wyższego dobra. W przeciwieństwie do Janiny jednak, większość z nich prędzej czy później zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia. W „Pługu…” nie ma co na to liczyć. „Byłam pewna, że go zabiłam, i było mi z tym dobrze”, chwali się bohaterka po swoim pierwszym morderstwie. Nic dziwnego, że już wkrótce zaczynamy powątpiewać w stan jej umysłu…

   Czy taka postać może kogoś przekonać do wyznawanych przez noblistkę wartości? Śmiem wątpić. Być może szczególnie zdecydowani w swoich poglądach ekolodzy przyznają Duszejko rację. Jednak osoby o przekonaniach bardziej wyważonych czy wręcz opozycyjnych do Tokarczuk, najprawdopodobniej do reszty zniechęcą się do obrony praw zwierząt. A przecież nie to chciała osiągnąć autorka.

   W gruncie rzeczy poznanie finału powieści z wyprzedzeniem wyszło mi na dobre. Dzięki temu przestałam zastanawiać się, kto zabił i mogłam skupić się na wątkach innych niż kryminalny. I przyznam szczerze, że niespodziewanie znalazłam w książce sporo piękna. Śliczne opisy krajobrazów… Ciepłe urywki z życia miasteczka… Długie, leniwe rozmowy z sąsiadami… Chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się czytać kryminał jak powieść obyczajową. I pewnie byłabym zachwycona, gdyby nie dyskusyjne zakończenie.

   Swoją drogą jedno jest intrygujące. O bardzo podobnej postaci mordercy wymierzającego innym sprawiedliwość czytałam już w "I nie było już nikogo" Agathy Christie. Tyle tylko, że tam akurat jasne było, że obłąkany zabójca nie może być autorytetem moralnym, nawet jeśli ma trochę racji. A dziś…?

   Quo vadis, literaturo?

____

Źródła zdjęć:

"Prowadź swój pług..." - ze zbiorów własnych

Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z egzemplarza wydanego przez  Wydawnictwo Literackie 2019

poniedziałek, 3 maja 2021

„Kod Leonarda da Vinci”, Dan Brown

„Kod Leonarda da Vinci”, Dan Brown


   Książkom o poszukiwaniu skarbów można wiele zarzucić. Fałszowanie historii, schematyczność akcji, nieprawdopodobne sceny… Jedno trzeba im jednak przyznać. Potrafią do ostatniej strony trzymać nas w napięciu i zaskakiwać. Ja sama uwielbiam ten gatunek. Dlatego właśnie dziś chcę Wam zaproponować jedną z najsłynniejszych powieści o skarbach: „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna.

  Specjalista od symboli, Robert Langdon, przyjeżdża do Paryża aby wygłosić wykład. Niespodziewanie do jego drzwi puka policja, prosząc o konsultację w sprawie… morderstwa. Ofiarą jest Jacques Saunière, kustosz muzeum w Luwrze. Jego ciało zostaje odnalezione w jednej z sal wystawowych, w otoczeniu tajemniczych znaków. Mężczyzna miał spotkać się z Robertem dzień wcześniej… A jedną z ostatnich rzeczy, którą zrobił przed śmiercią było napisanie na podłodze nazwiska Langdona. Wszyscy sądzą, że kustosz chciał w ten sposób wskazać tożsamość zabójcy. Oskarżony o morderstwo profesor musi dowieść swojej niewinności i rozwiązać tajemnicę, za którą Saunière oddał życie. Pomaga mu w tym wnuczka zmarłego, Sophie. Muszą jednak mieć się na baczności: ich tropem podąża nie tylko policja, ale i bezlitosny zabójca…

   Po raz kolejny dopuściłam się największego czytelniczego „przestępstwa”. Obejrzałam filmową wersję „Kodu…” przed przeczytaniem oryginalnej powieści. Rzecz jasna, pozbawiłam się w ten sposób wielu zaskoczeń i emocji. Równocześnie wiedząc, co się wydarzy, mogłam na chłodno przyjrzeć się temu, jak Brown przygotowuje grunt pod kolenie niespodzianki dla czytelnika. I muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem jego umiejętności. Autor do perfekcji opanował zdolność podrzucania czytelnikom kluczowych szczegółów w najbardziej niewinnych miejscach. Prawdziwie mistrzowskie są też przewrotne opisy wydarzeń i przeżyć, które momentalnie wprowadzają nas w błąd. Pod tym względem „Kod…” przypominał mi chwilami książki mojej ulubionej Agathy Christie. Tak jak w przypadku królowej kryminału, trzeba przeczytać powieść drugi raz żeby prawidłowo zinterpretować niektóre fragmenty. Co ciekawe, Brownowi udaje się ukrywać przed nami tożsamość tajemniczego przeciwnika Langdona znacznie dłużej niż reżyserowi adaptacji. Osiągnięcie to wydaje się tym większe, że autor z bezczelną dokładnością opisuje jak morderca dokonuje ostatniej zbrodni, a nawet śledzi jego dalsze posunięcia… Nie zdradzając nawet słówkiem, kim jest zabójca. Na rozwiązanie akcji musimy czekać jeszcze niemal dwadzieścia stron. A mam dziwne wrażenie, że gdyby mu na to pozwolić, autor chętnie pociągnąłby tę grę jeszcze dalej. Żadnej litości dla czytelnika 😊.

    Nieprzyjemnym akcentem pozostają jednak teorie spiskowe, na bazie których opiera się cała fabuła. W powieści Browna, bohaterowie „odkrywają”, że Maria Magdalena w rzeczywistości była… żoną Jezusa. To właśnie ona po śmierci Chrystusa miała objąć zwierzchnictwo nad Jego uczniami. Kościół jednak (przedstawiony w książce jako źródło wszelkiego zła) z nienawiści do kobiet i lęku przed utratą wpływów, rzekomo ukrywa tę prawdę – nie wahając się nawet przed zbrodnią. Tyle teoria. Problemem jest jednak to, że Brown „udowadnia” ją, powołując się na autentyczne dokumenty i obrazy. Przy bezkrytycznej lekturze może to skutecznie zmylić czytelnika. Zwłaszcza że autor w żadnym miejscu nie wyjaśnia, co w powieści jest prawdą, a co – zmyśleniem. Teoretycznie, odpowiedzi na to pytanie ma udzielić pierwsza strona książki, opatrzona wielkim napisem: „Fakty”. W rzeczywistości jednak pogłębia ona tylko wrażenie rzetelności autora i negatywne emocje względem Kościoła. Pod tym względem bardziej podobał mi się film, gdzie stosunek Langdona do teorii był znacznie bardziej wyważony. Na szczęście, mój egzemplarz książki został opatrzony obszernym posłowiem od polskiego wydawcy. Zbigniew Mikołejko podjął się niezwykle delikatnego zadania wskazania na liczne nieścisłości w wywodzie Browna, a zarazem – usprawiedliwienia go przed katolickimi czytelnikami. I choć w tekście wiele kwestii nie zostaje poruszonych, i tak jestem wdzięczna wydawcy.

    „Kodowi…” wiele można zarzucić pod względem rzetelności. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Dan Brown jest mistrzem zwrotów akcji i trzymania czytelnika w napięciu. I jeśli przymknie się oko na to, co nam się w książce nie podoba, można z niej czerpać naprawdę wiele przyjemności. Ja nie miałam z tym najmniejszych problemów.

  Jednej tylko rzeczy nie mogę autorowi wybaczyć. Ukazania Jana Pawła II jako człowieka prowadzącego tajemnicze interesy z organizacją przedstawioną w książce jako regularna sekta. Wolę nawet nie myśleć, jak zapamiętają tego wielkiego Polaka zagraniczni czytelnicy książki, którzy słyszą o papieżu pierwszy raz…

___

Źródła zdjęć:

"Kod da Vinci" - ze zbiorów własnych

"Mona Lisa", Leonardo da Vinci - https://pixabay.com/pl/photos/mona-lisa-obraz-sztuka-obraz-olejny-67506/

Darty papier - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Krzysztofa Mazurka, Wydawnictwo Albatros, Sonia Draga 2014

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

„Niezgodna”, Veronica Roth

„Niezgodna”, Veronica Roth

 

   Większość z nas jest zgodna co do tego, że ludzkość powinna żyć w zgodzie i pokoju. Wystarczy jednak kilku tchórzy, egoistów czy głupców na ważnych stanowiskach aby wszystkie te marzenia legły w gruzach. A gdyby można było stworzyć system, który eliminowałby te największe ludzkie wady? Czy byłoby to warte ograniczenia ludzkiej wolności? I – przede wszystkim – czy naprawdę by zadziałało?

   Życie w ruinach miejsca zwanego niegdyś Chicago toczy się w zgodzie z odwiecznymi zasadami. Na straży pokoju stoi system pięciu frakcji: Serdeczności, Altruizmu, Nieustraszoności, Erudycji i Prawości. Dzięki nim każdy obywatel może spełniać się w roli, która rozwija jego najlepsze cechy. Dlatego społeczeństwo Chicago od lat funkcjonuje jak jeden organizm… do czasu.

   Jako córka dwojga altruistów, Beatrice od małego uczy się zapominania o sobie i koncentracji na potrzebach innych. Wszystkim wydaje się oczywiste, że w Dniu Wyboru dziewczyna pójdzie w ślady rodziców. Jednak bohaterka nie jest tego taka pewna… Zwłaszcza że, w trakcie testu przynależności okazuje się Niezgodną – osobą, która łączy w sobie cechy różnych frakcji. Tris dokonuje wyboru, jednak jej kłopoty dopiero się zaczynają. Od tej pory musi stale mieć się na baczności. Bo są ludzie, którzy uważają Niezgodnych za zagrożenie, które należy wyeliminować…

   „Niezgodna” udowadnia jak cienka granica dzieli czasem utopię od dystopii. Z założenia, system Chicago jest idealny i naprawdę się sprawdza. Poszczególne frakcje znakomicie uzupełniają się, gwarantując sprawne funkcjonowanie miasta. Dzięki testom przynależności, każdy wykonuje dokładnie taką pracę, w jakiej może osiągać najlepsze rezultaty. Ponadto poszczególne frakcje mają od małego wykształcają w ich członkach najlepsze ludzkie cechy. Społeczeństwo pełne inteligentnych Erudytów, odważnych Nieustraszonych, uczciwych Prawych, pokojowych Serdecznych i szlachetnych Altruistów… Zdawałoby się, że trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do życia. Jak się jednak okazuje, w rzeczywistości system ten wygląda zupełnie inaczej niż na papierze. Surowe zasady zmuszają ludzi do dostosowania się do standardów frakcji, nawet kosztem własnej indywidualności. I tak od Erudytów oczekuje się poświęcania każdej wolnej chwili na naukę. Od Serdecznych – ciągłego uśmiechu. Natomiast Altruistom zabrania się nawet… patrzeć w lustro, ponieważ uważa się to za egoistyczne. Największym problemem okazuje się jednak wzajemna niechęć mieszkańców Chicago. Veronica Roth mistrzowsko pokazuje, jak wielkie zagrożenia niesie postrzeganie innych w kategoriach: „swoi” – „obcy”. Z czasem poszczególne frakcje zaczynają krytykować się nawzajem, przekonane że to właśnie ich przekonania są najwłaściwsze. Równocześnie rozwijają swoje wartości do tego stopnia, że ulegają one wypaczeniu. Przykładowo, zdaniem Prawych szczerość polega na zdradzaniu wszystkich swoich tajemnic i otwartym mówieniu innym, co o nich się myśli. Nic dziwnego, że już wkrótce napięcie sięga zenitu i… Ale nie zdradzajmy zakończenia 😊.

   W „Niezgodnej” znajdziemy wszystko to, co zachwyciło czytelników książek takich jak „Igrzyska śmierci” czy „Więzień labiryntu”. Alternatywna wizja naszego świata, poważne pytania moralne, wartka akcja… A po środku tego wszystkiego garstka nastolatków, która usiłuje postępować właściwie bez względu na cenę.

   Polecam też ekranizację powieści.

___

Źródła zdjęć:

"Niezgodna" - ze zbiorów własnych

Miasto w tle: https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Daniela Zycha, Wydawnictwo Amber 2014

 

 

poniedziałek, 5 kwietnia 2021

„Twarzą w twarz. Świadkowie koronni zmartwychwstania”, Paul Badde

„Twarzą w twarz. Świadkowie koronni zmartwychwstania”, Paul Badde

  Całun turyński. Na czterometrowym pasie tkaniny plamy krwi, potu i cieni nieznanego pochodzenia układają się w obraz skatowanego człowieka. Naukowcy są w stanie bez trudu odtworzyć jego ostatnie dni. Mężczyzna został brutalnie wychłostany, ukrzyżowany, a po śmierci jego bok przebito włócznią. Takie cierpienie samo w sobie wydaje się wstrząsające… Zwłaszcza, że ustalenia badaczy w zadziwiającym stopniu pokrywają się z ewangelicznym opisem męki Chrystusa. Przypadek…?

  Sudarion. Z niewielkiej chustki spogląda na nas spokojna twarz mężczyzny. Obraz jest kolorowy, jednak nie widać na nim ani pociągnięć pędzla, ani nawet śladów pigmentu. Nie trzeba być historykiem sztuki ani gorliwym chrześcijaninem aby skojarzyć wizerunek z ikonami przedstawiającymi Jezusa. Próba sfabrykowania relikwii? A może autentyczne płótno z grobu Chrystusa?

  Dla jednych są to niezwykłe dary umożliwiające spojrzenie w twarz Boga. Dla innych – spektakularne oszustwa. Budzą fascynację, oburzenie, wzruszenie. Interesują się nimi najwięksi światowi naukowcy; zarówno wierzący, jak i ateiści. A także pewien pisarz i dziennikarz – Paul Badde.

  „Twarzą w twarz” jest zupełnie inne niż wszystkie teksty na temat całunu turyńskiego, jakie kiedykolwiek czytałam. Przede wszystkim dlatego, że autor rezygnuje z zasypywania czytelnika setkami danych mających potwierdzić autentyczność relikwii. Jak zauważa, „Jeśli to właśnie ta tkanina, wszystkie rozstrzygające argumenty nic nie dodają. Jeżeli zaś nią nie jest, wtedy wszystkie dowody, i te za, i te przeciw, nie mogą nic zrobić aby to zmienić.” W pierwszej chwili stwierdzenie to może się wydawać wręcz szokujące. Trudno jednak odmówić mu logiki. Paul Badde zwraca uwagę na to, że nawet najlepiej umotywowany argument potwierdzający prawdziwość całunu nie skłoni żadnego ateisty do nawrócenia. Tak samo jak nikt nie zrezygnuje z wiary tylko dlatego, że relikwia okaże się sfałszowana. Co więcej, pogoń za naukowym potwierdzeniem autentyczności bądź nieprawdziwości tkaniny często prowadzi badaczy do absurdalnych wniosków. Autor przytacza m.in. ideę „błysku nuklearnego zmartwychwstania”, czy teorię zgodnie z którą całun miał zostać namalowany przez… Leonarda da Vinci (urodzonego wiele lat później). Dlatego Paul Badde zajmuje się relikwią nie od strony naukowej, ale z perspektywy doświadczeń człowieka wierzącego. Rzecz jasna, siłą rzeczy w książce znajdzie się wiele fragmentów poświęconych badaniom wizerunku, czy jego historii. Nie są one jednak najważniejsze.

  „Twarzą w twarz” trudno nazwać tekstem naukowym. Nie jest to też, jak można by się spodziewać, filozoficzna refleksja nad znaczeniem całunu turyńskiego dla chrześcijaństwa. Nie jest to nawet osobiste świadectwo wiary. Książka wymyka się wszelkim ramom gatunkowym, płynnie łącząc elementy eseju i felietonu. Najprościej mówiąc, Paul Badde pisze po prostu o wszystkim, co wydaje mu się ważne, co go porusza. Nie wtłacza swoich przemyśleń w ścisłe formy. Naukowe rozważania sąsiadują z anegdotami. Obok tekstu o żydowskich zwyczajach widnieje zdjęcie roweru narysowanego na ścianie jerozolimskiej stajni. Niespodziewane uwagi żony umożliwiają błyskawiczną zmianę tematu w samym środku rozważań. Chaos? Może troszkę. Ale dzięki temu czytelnik też czuje się swobodniej. Zupełnie jakby autor wyszedł nam na przeciw i zaprosił nas do swojego domu na długą rozmowę przy kubku herbaty i stercie zdjęć. Rozmowę żywą, nieopanowaną, która może niespodziewanie zaprowadzić nas w najdziwniejsze miejsca. A przede wszystkim: wartościową.

  Sięgnijcie po tę książkę. Nie ma znaczenia, czy przedłużycie nieco czas wielkanocnej radości, czy zachowacie lekturę na przyszłoroczny Wielki Post. Zawsze jest czas na to aby zatrzymać się i choć na chwilę zbliżyć do Chrystusa. Zwłaszcza wtedy, kiedy można Mu się przyjrzeć z perspektywy najważniejszych świadków zmartwychwstania.

  Twarzą w twarz.

____

Źródła zdjęć:

"Twarzą w twarz" - ze zbiorów własnych

Elementy grafiki po prawej - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Jolanty Mączki, Wydawnictwo Niecałe 2013

niedziela, 28 marca 2021

„Oddać serce”, Lindsay Harrel

„Oddać serce”, Lindsay Harrel

  Czasem wydaje mi się, że we współczesnym świecie zdolność opowiadania pięknych historii zanika. Przekleństwa, brutalne opisy i niemoralne czyny… Czytając niektóre książki mam wrażenie, że nikomu oprócz mnie już to nie przeszkadza. Jednak co jakiś czas, tam gdzie się tego najmniej spodziewam, natrafiam na powieści, które przeczą temu przekonaniu. Powieści takie jak „Oddać serce” Lindsay Harrel.

  Mimo że siostry Jacobs są bliźniaczkami, niewiele je łączy. Crystal wydaje się mieć wszystko, czego mogłaby zapragnąć: wymarzoną pracę architekta, kochającego męża i eleganckie mieszkanie w Nowym Jorku. Tymczasem Megan wciąż mieszka z rodzicami, dochodząc do siebie po przeszczepie serca. Cicha, drżąca o swoje zdrowie dziewczyna marzy o przygodach – ale nie potrafi zdobyć się na wystarczającą odwagę, żeby ruszyć się z domu. Wszystko zmienia się, kiedy bohaterka dostaje pamiętnik swojej dawczyni. W notesie odkrywa listę marzeń i miejsc do odwiedzenia. Megan nie waha się – postanawia zrealizować pragnienia nastolatki. W podróży towarzyszy jej Crystal, skrycie licząca na poprawę relacji z siostrą…

  Zwykle z dystansem podchodzę do najnowszych powieści obyczajowych. Obawiam się, że ich klimat okaże się zbyt „ciężki” jak na mój gust, albo znajdę w nich idee, z którymi się nie zgadzam. Dlatego przez długi czas odkładałam lekturę tej książki. Jak się okazało – niepotrzebnie. „Oddać serce” przepojone jest wewnętrznym światłem i pięknem. Książka idzie pod prąd współczesnych nurtów, pokazując zapomniane już wartości. Prawdziwe małżeństwo, przeżyta w czystości pierwsza miłość, i – co dla mnie najcenniejsze – rodzinne i siostrzane relacje. Równocześnie, Lindsay Harrel nie ucieka od trudnych tematów. W powieści nieustannie powraca m.in. motyw traumatycznych przejść dawczyni Megan, Amandy. Autorka jednak wykazuje się w tym względzie niezwykłą delikatnością. Nie nadużywa słów. Potrafi zamilknąć. Świadomie pominąć fragment opowieści. Uszanować prywatność bohaterów i wrażliwość czytelnika. I udaje jej się dokonać niemożliwego. Uczynić nas towarzyszami Amandy w jej powrocie do wewnętrznego pokoju – a nie widzami brutalnych igrzysk zła i cierpienia.

  Jednak najbardziej zaskoczyło mnie to, że w gruncie rzeczy książka nie opowiada ani o odwadze, ani o miłości, lecz przede wszystkim o… Bogu. Na pierwszych stronach pojawia się On tylko przelotnie. Budzi pytania, wątpliwości. Prowokuje do refleksji. Bohaterki wiedzą, jak ważny jest dla ich najbliższych, ale nie potrafią się do Niego zbliżyć. Nic dziwnego. Crystal panicznie boi się utraty kontroli nad swoim życiem, a Megan uważa, że Bóg i tak zrobi to, co uzna za stosowne. Z czasem wątek powraca jednak coraz częściej, aż do wspaniałej rozmowy Crystal z matką. Chyba żadna inna książkowa refleksja o wierze nie zachwyciła mnie do tego stopnia. Może dlatego, że w ogóle się jej nie spodziewałam? A może zadziałała otwartość bohaterek, z naturalnością opowiadających o tak osobistej rzeczy jak relacja z Bogiem? Tego nie wiem. Wiem jednak, że po raz pierwszy w życiu omal nie rozpłakałam się nad książką. I to nie dlatego, że stało się coś smutnego, ale z zachwytu nad prawdziwym, duchowym pięknem. Domyślam się, że wiele osób nie podzieli moich odczuć. Zdaję sobie sprawę, że koniec powieści może się wydać melodramatyczny, wydumany i ostentacyjnie religijny. Ale ja cieszę się, że Lindsay Harrel odważyła się pójść pod prąd i przypomnieć czytelnikom najprostszą rzecz: że Bóg potrafi naprawdę przemieniać ludzkie serca. I za to jej dziękuję.

  Komu polecić „Oddać serce”? Tym, którzy cenią sobie rodzinę – w szczególności wszystkim siostrom. Tym, którzy potrzebują pięknych, opowiedzianych z łagodnością historii. I przede wszystkim – tym, którzy na przekór wszystkiemu chcą słuchać o wierze.

  Którzy są gotowi oddać temu pragnieniu serce.

___

Źródła zdjęć:

"Oddać serce" - ze zbiorów własnych

Elementy grafiki po prawej - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Renaty Czernik, Wydawnictwo Dreams 2019

poniedziałek, 15 marca 2021

„Czuły narrator”, Olga Tokarczuk

„Czuły narrator”, Olga Tokarczuk

 

  Ostatnimi czasy z coraz większą sympatią podchodzę do książek, które choć lekko ocierają się o tematykę pisania. Chętnie przeglądam porady specjalistów dotyczące tworzenia. Szczególną sympatią zaczynam darzyć tych bohaterów literackich, którzy parają się literaturą. Przestałam nawet pomijać listy podziękowań i notatki „Od autora”, które można znaleźć na końcu niemal każdej powieści. Dlatego kiedy zobaczyłam na okładce „Czułego narratora” magiczne słowa: „Laboratorium powstających tekstów”, nie mogłam nie odczuć entuzjazmu!

  „Czuły narrator” to zbiór esejów Olgi Tokarczuk dotyczących pracy pisarza. Część z nich stanowi zapis wygłoszonych przez nią wykładów, inne powstały z myślą o opublikowaniu w czasopismach. Jak wyznaje autorka w krótkiej notatce na końcu książki, jej głównym celem było uporządkowanie tych rozrzuconych tekstów i opublikowanie ich w jednym miejscu. Nie jest to typowy poradnik – raczej zapis subiektywnych refleksji i przeżyć związanych z tworzeniem i czytaniem literatury. Nie znajdziemy tu więc setek technicznych uwag dotyczących pracy nad warsztatem, prowadzenia fabuły czy walki o osiągnięcie sukcesu. Nawet cykl łódzkich wykładów opatrzonych rzeczowo brzmiącymi tytułami: „Psychologia narratora”, „Psychologia literackiego stwarzania świata” czy „Postaci literackie” w gruncie rzeczy oddają po prostu osobiste wrażenia Olgi Tokarczuk towarzyszące tworzeniu. Takie spojrzenie wydaje się bardzo oryginalne: po raz pierwszy w życiu trafiłam na pozycję, która nie radzi jak z o s t a ć pisarzem, ale pokazuje jak to jest b y ć pisarzem. Jako osoba, która sama podejmuje próby literackie, z wielkim zainteresowaniem chłonęłam te rozważania, ukazujące mi swego rodzaju „zawodową” stronę mojej pasji. Autorka doskonale ubrała w słowa też przeżycia towarzyszące mi podczas lektury powieści. Co prawda niektóre z jej rozważań na temat „czwartoosobowego narratora” czy „przekraczania granic” nie do końca do mnie przemówiły, jednak podziwiam jej pomysłowość i dążenie do stworzenia czegoś zupełnie nowego.

  Wbrew powyższym zachwytom, początek lektury budził we mnie skrajnie inne odczucia. Zaczęłam ją czytać z pewnym bagażem niechęci, jaki pozostał mi po przeczytanej ostatnio powieści Olgi Tokarczuk. Zachęcona krótką notatką wydawniczą z tyłu i śliczną okładką, postanowiłam jednak dać pisarce jeszcze jedną szansę. Obawiałam się tylko, że w „Czułym narratorze” mogą pojawić się długie fragmenty wyrażające poglądy autorki, z którym się nie zgadzam. Postanowiłam jednak potraktować lekturę jako ciekawe ćwiczenie z tolerancji i skupić się na wydobyciu z książki jak największej ilości informacji na temat mojego ukochanego pisarstwa. Tymczasem już na początku moja otwartość została wystawiona na ciężką próbę. Pierwsze cztery eseje nie miały nic wspólnego z zapowiedzianymi na okładce „kulisami własnej twórczości”. Chwilami czułam się jakbym kupiła bilety na musical, a trafiła na wielogodzinną debatę polityczną. W pewnym momencie zajrzałam nawet na spis treści, chcąc sprawdzić, co właściwie nabyłam. Ku mojej uldze, kolejne rozdziały okazały się znacznie bardziej wierne zapowiedzianemu tematowi, jednak cały czas zastanawiam się, czy dodanie do książki tych dziwacznych rozważań miało sens. Może należałoby przemieszać je z innymi tekstami aby uniknąć wrażenia zmasowanego, światopoglądowego ataku na samym początku? Albo wręcz przeciwnie: podzielić zawarte w „Czułym narratorze” eseje na dwie, wyraźnie wyodrębnione części tematyczne? W ten sposób czytelnik z pewnością nie czułby się tak rozczarowany i mógłby pełniej przeżywać radość z lektury.

  Mimo drobnych skaz dotyczących doboru tekstów (które dość łatwo można zresztą zniwelować), „Czuły narrator” stanowi naprawdę intrygującą pozycję. Spodoba się z pewnością wszystkim, którzy uwielbiają czytać, chcieliby zostać pisarzami, lub po prostu chcą choć raz dostrzec w autorach książek coś więcej niż tylko nazwisko wydrukowane na okładce. A tym, którzy tak jak ja nie zgadzają się z poglądami Olgi Tokarczuk, polecam od razu przekartkować książkę do pierwszego eseju o literaturze.

  Zaręczam, że od razu łatwiej będzie polubić autorkę.

____

Źródła zdjęć: 

"Czuły narrator" - ze zbiorów własnych

Kwiaty - https://www.canva.com/

Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z egzemplarza wydanego przez  Wydawnictwo Literackie 2020

Copyright © 2016 Z biblioteki Molinki , Blogger