Budi
od urodzenia mieszka z rodziną w jednej z biedniejszych dzielnic Dżakarty w
Indonezji. Całe dnie spędza w fabryce, zszywając buty piłkarskie i uważając aby
nie narazić się uzbrojonemu w kij kierownikowi. Swoje zadanie traktuje bardzo
poważnie: jak sam mówi – „Jeśli w materiale będzie załamanie, konsekwencje mogą
być katastrofalne. Ktoś nie strzeli karnego w finale mistrzostw świata. To może
zmienić bieg historii”. W przyszłości Budi pragnie jednak grać dla Realu Madryt, jak
jego idol, Kieran Wakefield. Póki co razem z kolegami trenuje na opuszczonych
podwórkach i ogląda mecze na starym, pękniętym telewizorze. Niestety jego
marzenia stają pod znakiem zapytania w chwili, gdy niefortunnie kopnięta piłka
wpada przez okno do mieszkania jednego z najniebezpieczniejszych mężczyzn w
mieście, nie bez powodu zwanego Smokiem. Żeby uniknąć utraty pracy, a być może
nawet czegoś gorszego, Budi musi teraz ściśle wykonywać jego polecenia…
„Budiego…”
kupiliśmy z myślą o urodzinach mojego zakochanego w piłce nożnej kuzyna. Gdyby
nie to, pewnie nigdy bym po nią nie sięgnęła – w końcu niezbyt interesuję się
sportem. Jednak gdy już wzięłam ją do ręki i przeczytałam kilka rozdziałów,
uświadomiłam sobie, że to nie kolejna banalna historia o piłkarzach, ale
niezwykłe okno, za którym otwiera się zupełnie inny świat. Mitch Johnson rzuca
czytelnika na głęboką wodę, dosłownie wypychając go z domu na brudną, kipiącą
życiem indonezyjską ulicę. Moment, w którym nagle dostrzega się ścisły związek
między losami bohaterów, a towarami, które przywozi z każdych zakupów, jest jak
uderzenie obuchem. Co prawda „Budi…” pisany jest z perspektywy jedenastolatka,
dla którego taki stan rzeczy jest zupełnie naturalny i który nie do końca
rozumie zasady rządzące światem, jednak dojrzały czytelnik bez trudu dostrzeże
straszliwą rzeczywistość kryjącą się za jego prostymi, nieco naiwnymi słowami.
Tym bardziej zdumiewa wiara chłopca, który zdaje się nie mieć wątpliwości, że
jego marzenia kiedyś się spełnią i autentycznie cieszy się z małych
przyjemności, takich jak plakat przedstawiający Kierana Wakefielda w butach
pochodzących z jego fabryki.
Czytając
„Budiego…” chyba po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, jak wiele daje
człowiekowi możliwość uczenia się i życia w dostatku. Byłam autentycznie
zszokowana, gdy uświadomiłam sobie, jak wielkie różnice dzielą głównego
bohatera i jego o parę lat starszego najlepszego przyjaciela, Rochy’iego, który
przez dobre kilka lat chodził do szkoły i mieszkał we względnie przyzwoitych
warunkach. Początkowo nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego główny bohater,
bądź co bądź całkiem bystry jedenastolatek, nie potrafi pojąć słów kolegi
opowiadającego mu o zasadach na których działają reklamy, różnicach między
wartościami różnych walut czy powodach, dla których piłkarze każdą parę butów
zakładają tylko trzy razy. Zwłaszcza ta ostatnia informacja wywołuje u Budiego
duże wątpliwości: „to o butach na pewno nie jest prawda. Gdyby było tak, jak
mówi, nie warto byłoby się wysilać, żeby je zrobić. Myślę, że prawdopodobnie są
tacy kibice jak ja, którzy te buty kolekcjonują, albo dostają je gracze z
niższych lig, albo jest muzeum w kształcie wielkiego buta, które je wystawia.”
„Budi.
Piłkarz z ulicy” to książka, która pokazała mi zupełnie inny świat: z jednej
strony całkowicie przenosząc mnie na indonezyjską ulicę, z drugiej zaś
zmuszając do poznania bardziej „piłkarskiego” sposobu myślenia. Jednak
najbardziej zdumiewająca okazała się decyzja, którą na końcu musiał podjąć
główny bohater… Ale żeby dowiedzieć się, jaka to była decyzja i czy Budiemu
udało się spełnić swoje największe marzenie, musicie sami przeczytać tę
książkę. Naprawdę warto. Nawet jeśli na co dzień nie interesujecie się piłką
nożną.
___
Źródła zdjęć:
https://ksiazka.net.pl/img/book/budi-pilkarz-z-ulicy/Budi.pilkarz.okladka.390.jpg
Pozostałe elementy grafiki: https://www.canva.com/
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Anny Uszyńskiej, Wydawnictwo Akapit Press 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz