Książki
są jak ludzie. Są takie, które uwielbia się od pierwszych stron. Są też takie,
które doczytuje się do końca tylko przez grzeczność, od pierwszych rozdziałów
widząc jasno, że do nas nie pasują. Jednak niedawno odkryłam nową czytelniczą
kategorię – książki nieoczywiste, które pod pozornie dziwaczną, niezachęcającą
treścią kryją jakiś tajemniczy urok. A gdy już trafią z powrotem na półkę,
nadal zaprzątają nasze myśli, kiedy zachodzimy w głowę, co takiego nam się w nich
podobało…
Zdolny,
ale obdarzony niezwykle trudnym charakterem Holden Caulfield zostaje wyrzucony
ze szkoły za złe wyniki w nauce. Nie mogąc usiedzieć w internacie, postanawia
wykorzystać okazję do bezkarnego wagarowania. Przez kilka dni, które dzielą go
od ferii i konieczności powrotu do domu, wałęsa się zatem po mieście,
zaglądając do klubów i rozmawiając z napotkanymi ludźmi…
Nie
mogę rozgryźć Holdena Caufielda. Z reguły po zakończeniu lektury jestem w
stanie całkiem szybko wyciągnąć wnioski na temat charakteru bohaterów. Tym
razem jednak sama nie wiem, jak właściwie oceniam narratora. Jeszcze nigdy nie
spotkałam się z postacią tak pełną sprzeczności. Holden uważa codzienne
uprzejmości za fałszywe, ale bez mrugnięcia okiem wykorzystuje je w rozmowach. Irytują
go głupiutkie, hałaśliwe dziewczęta, ale umawia się z nimi na randki. Często
klnie, ale wścieka się na widok niecenzuralnego napisu na ścianie szkoły… Rzadko
zastanawia się nad swoją przyszłością. Nie odpowiada mu żaden konkretny zawód.
Gdyby mógł, jak mówi, „naprawdę wybrać, co zechce”, najchętniej pilnowałby
hasających wśród zboża malców, dbając o to, aby w trakcie figlów nie spadły z
urwiska. I taki właśnie jest Holden: twardy, zbuntowany, ale przy tym niezwykle,
nieco dziecinnie wrażliwy. Chyba właśnie ze względu na to nietypowe zestawienie
cech charakteru chłopak nie potrafi zaakceptować rządzących światem reguł. Trudno
jednoznacznie go ocenić, ale nie da się go nie polubić, kiedy poświęca całe
strony na niepokojenie się o to, co dzieje się z kaczkami, kiedy zamarza woda w
stawie, cieszy się z czyjegoś entuzjazmu, albo z autentyczną przyjemnością
przygląda się idącemu brzegiem ulicy dzieciakowi. Mam wrażenie, że to dzięki tej
rzadkiej umiejętności podziwiania każdego, nawet najmniejszego elementu rzeczywistości,
bohater staje się tak sympatyczny i bliski czytelnikowi.
Nie
mogę też rozgryźć fenomenu tej książki. W każdym innym przypadku powieść,
której bohater klnie, pije i szczegółowo opisuje swoje doświadczenia z
dziewczętami (z czego całe dwa rozdziały poświęca wynajętej w wiadomym celu
Sunny), doprowadziłaby mnie tylko do stanu nerwowego zawstydzenia i przy
najbliższej okazji zostałaby wyeksmitowana z mojej biblioteczki. Tym razem
jednak było inaczej. Może zadziałał dziecięco otwarty język narratora, może to,
że książkę poleciła mi mama, a może fakt, że ostatecznie (niezależnie od jego
własnej opinii) Holden okazał się całkiem przyzwoitym chłopakiem. Tak czy siak,
czytanie „Buszującego…” dostarczyło mi sporo zwyczajnej, niewyszukanej
przyjemności. Garść celnych spostrzeżeń i skrawków wspomnień z szarej codzienności
przemieszanych z obrazami z klubów nocnych kształtują charakterystyczny klimat
tej książki. J.D. Salinger skutecznie udowodnia, że wizja kilku dni z życia trudnego
młodego człowieka wcale nie musi być zarazem „ciężka” i drastyczna. Szkoda
tylko, że tak wielu spośród współczesnych pisarzy nie potrafi już zdobyć się na
ten wysiłek...
Podobno
swego czasu młodzież dzieliła się „na tych, którzy przeczytali Buszującego w
zbożu i na motłoch”. Choć teraz książka jest znacznie mniej popularna,
nadal pozostaje nierozwiązaną zagadką, wyzwaniem rzuconym czytelnikowi. A ja
dalej nie wiem, co tak bardzo mi się w niej podobało…
Może
ktoś z Was na to wpadnie?
____
Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych
Zboże - https://www.canva.com/
Cytat na plakacie pochodzi z przekładu Marii Skibniewskiej, wyd. Iskry 1961
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz