niedziela, 2 sierpnia 2020

„Solaris”, Stanisław Lem


Co sprawia, że jesteśmy tym, kim jesteśmy? DNA i ściśle określony zestaw komórek? Nasze wspomnienia, myśli i psychika? A może pochodzenie i miejsce, w którym się wychowujemy? Co jeśli w ogóle nie jesteśmy w stanie tego poprawnie ocenić? I przede wszystkim: jak można postąpić słusznie kiedy niczego nie jesteśmy pewni, a każdy nasz krok może doprowadzić do katastrofy?

Po wielu miesiącach podróży przez kosmos psycholog Kris Kelvin przybywa na stację badawczą na planecie Solaris. Ku swemu wielkiemu zdumieniu, na miejscu zastaje istny chaos. Jeden z członków załogi nie żyje, a dwóch pozostałych balansuje na krawędzi załamania nerwowego. Nikt nie potrafi wytłumaczyć, co się stało. Wbrew pozorom dziwne zachowanie naukowców nie jest jednak skutkiem obłędu. Jak się okazuje, na skutek działalności oceanu na Stacji pojawiają się idealne sobowtóry osób, które w szczególny sposób zapadły w pamięć astronautów. Wkrótce Kelvin zaczyna spotykać swoją tragicznie zmarłą żonę, Harey…

„… nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. […] Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster” – zauważa Stanisław Lem słowami jednego z bohaterów powieści. Trzeba przyznać, że trudno o lepszą definicję większości planet przedstawionych w dziełach science fiction. Pod tym względem „Solaris” zdecydowanie się wyróżnia. Autorowi udało się wykreować glob tak dalece niepodobny do wszystkiego, co znamy, że mimo szczegółowych opisów  ciężko go sobie nawet wyobrazić. Być może rzeczywiście „żadne [ziemskie] terminy nie oddają tego, co dzieje się na Solaris”, nawet jeśli dołączy się do nich całą listę słów stworzonych wyłącznie na potrzeby książki. Lem wydaje się igrać z czytelnikiem, przewrotnie ukazując bezradność ludzi w zetknięciu z Nieludzkim. W powieści nie ma nawet prawdziwego kontaktu z jedynym mieszkańcem planety – olbrzymim, żywym, galaretowatym oceanem. Nie wiadomo, czy to za sprawą skrajnie odmiennych metod komunikacji obu stron, czy ze względu na różny poziom inteligencji, dość że wszystkie badania książkowych naukowców kończą się fiaskiem. W każdym razie - gratulacje dla autora za cenną lekcję pokory i uświadomienie nam, jak bardzo zakorzenieni jesteśmy w naszym ziemskim sposobie myślenia.

Jedną z najciekawszych kwestii, jaką porusza „Solaris” jest problem świadomości i wewnętrznego „ja”. Odwiedzające Stację klony wyglądają dokładnie tak samo, jak we wspomnieniach, które posłużyły do ich stworzenia, mają identyczną psychikę i nie mają pojęcia o swoim pochodzeniu. Od ludzi odróżnia ich tylko to, że nie muszą jeść, błyskawicznie się regenerują oraz, co najgorsze, nie mogą ani na chwilę zostawić osoby, z którą są związane. Efekty takiego rozstania przywołują wręcz na myśl sceny z horrorów: sobowtór przeżywa nagły atak paniki połączony z przypływem nadludzkiej siły, której nie oprą się żadne barykady. Na początku książki, podobnie jak Kelvin, spoglądamy na te twory z mieszanką przerażenia i obrzydzenia… Jednak w miarę upływu akcji pojawia się w nas coraz więcej współczucia. A kiedy pozornie prześladująca Krisa Harey okazuje się szczerze kochającą, skłonną do największych poświęceń i wrażliwą osobą, musimy stawić czoła prawdziwemu dylematowi. Czy dziewczyna wciąż jest tym samym człowiekiem, co zmarła żona bohatera? Czy w ogóle możemy nazywać ją człowiekiem, nawet jeśli rzeczywiście doświadcza ludzkich emocji? A może jej uczucia są po prostu ułudą, bezdusznym urzeczywistnieniem wspomnień Kelvina? W gąszczu pytań trudno znaleźć właściwe odpowiedzi, a co dopiero postąpić moralnie… Z tego powodu tak trudno jest pochwalić lub potępić któregokolwiek z bohaterów. W trakcie lektury jakaś romantyczna, bardziej uczuciowa część naszej natury cały czas kibicuje Krisowi i Harey, choć równocześnie trudno nam nie przyznać racji rzeczowemu, wręcz cynicznemu Snautowi… Chyba właśnie dlatego „Solaris” jest tak słynna – nie sposób oprzeć się niesionemu przez nią intelektualnemu wyzwaniu. Zwłaszcza, że towarzyszy mu genialna opowieść o miłości.

Mimo, że na kartach powieści nie znajdziemy spektakularnych wybuchów i awarii sprzętu, a momentami opisy planety przeplecione naukowymi faktami zdają się ciągnąć w nieskończoność, od lektury ciężko się oderwać. Dawno już nie czułam się tak rozdarta między chęcią poznania zakończenia historii i zamiarem ciągnięcia przyjemności z czytania tak długo, jak tylko się da.

Polecam wszystkim, którzy tak jak ja uwielbiają znajdować w książkach pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi.
_____
Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych
Pozostałe elementy grafiki - https://www.canva.com/
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z egzemplarza wydanego przez  Wydawnictwo Literackie 2012
             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z biblioteki Molinki , Blogger