Mimo, że oficjalnie saga „Gwiezdnych wojen” już się
zakończyła, jednak pragnienie powrotu do odległej Galaktyki i chęć śledzenia
losów ulubionych bohaterów wciąż są jak najbardziej żywe. Na szczęście dla
wszystkich fanów serii, filmy są prawdziwą kopalnią genialnych wątków, które
dobry autor z łatwością potrafi rozwinąć. W takim razie – co powiecie na małą
podróż w czasie do początków Najwyższego Porządku i Ruchu Oporu?
Od
upadku Imperium mija ponad dwadzieścia lat. Mimo, że w całej Galaktyce panuje
względny spokój i równowaga, kłopotów nie brakuje. W Senacie dochodzi do
rozłamu na dwie rywalizujące ze sobą partie: dążących do ustanowienia jednego
przywódcy centrystów oraz głoszących niezależność poszczególnych układów populistów.
W ferworze negatywnych emocji i prywatnych zatargów, politycy całkowicie
poświęcają się jałowym dyskusjom, odkładając w nieskończoność sprawy naprawdę
ważne. Zniechęcona i znużona Leia Organa rozważa rezygnację ze stanowiska.
Przed zakończeniem kariery postanawia jednak po raz ostatni dokonać czegoś
naprawdę wartościowego. Z tego powodu zgłasza się jako ochotniczka do podjęcia
śledztwa w sprawie karteli działających na planecie Bastatha. Niestety Senat,
chcąc zadbać o obiektywność misji, przydziela jej do pomocy zadeklarowanego
centrystę, Ransolma Casterfo. Ku swemu własnemu zdumieniu, księżniczka
niespodziewanie znajduje z nim wspólny język. Wkrótce okazuje się, że
działalność kartelu stanowi tylko wierzchołek góry lodowej. Towarzysze stają o
krok od odkrycia spisku, który może doprowadzić Galaktykę na skraj wojny
domowej… Tymczasem rozpoczyna się intensywna kampania przed nadchodzącymi
wyborami na stanowisko tzw. Pierwszego Senatora. Populiści oczekują, że
zaszczytna funkcja przypadnie właśnie Lei. Tylko czy jej pochodzenie może coś
zmienić?
Przyznam
szczerze, że przy pierwszych rozdziałach jakoś nie mogłam wczuć się w akcję
książki. Teoretycznie wszystko było w najlepszym porządku, dużo się działo…
Jednak mimo wszystko miałam dziwne wrażenie, że cały czas od przedstawionej
rzeczywistości oddziela mnie cała Galaktyka. Mimo wszystko, następnego dnia z
poczucia obowiązku znowu sięgnęłam po „Więzy krwi” i… przepadłam. Opowieść
porwała mnie do tego stopnia, że nawet po przerwaniu lektury chodziłam po domu
skrajnie podekscytowana, myślami bujając gdzieś między Hosnian Prime a
Corusant.
Powieść
Claudii Gray idealnie wpisała się w moje upodobania. Przede wszystkim,
genialnie ukazała rozwój relacji między Leią a Ransolmem. Z jednej strony
zaspokoiła moje zamiłowanie do przemiany początkowych wrogów w szczerych
przyjaciół, z drugiej zaś pozwoliła bohaterom zachować swoje pierwotne poglądy.
W ten sposób senatorowie zyskują coraz większy podziw czytelnika, równocześnie
realizując cele swoich partii i zachowując szacunek i sympatię wobec siebie. A
to jeszcze nie koniec zalet „Więzów krwi”! Autorka mistrzowsko wykorzystała
wątek ujawnienia pochodzenia Lei aby dodatkowo zwiększyć napięcie. Po raz
pierwszy mamy okazję oglądać księżniczkę w takiej chwili – osamotnioną,
pozbawioną wpływów, podejrzewaną o zdradę. W tym momencie trudno wprost oderwać
się od opisów przeżyć głównej bohaterki i Ransolma, postawionych w jednakowo
trudnej sytuacji oraz jednakowo przybitych odkryciem, choć z zupełnie różnych
powodów. Pod tym względem powieść całkowicie spełniła moje oczekiwania.
Chyba
najbardziej uwielbiam autorów książek o „Gwiezdnych wojnach” za genialną
zdolność ukazywania bardziej „cywilnego” oblicza Galaktyki, trzymając się
zarazem ducha oryginału. Claudia Gray idealnie wpisała się w ten nurt, z
łatwością kreśląc wizję powojennego społeczeństwa Hosnian Prime. Na kartach
„Więzów krwi” żadna planeta nie jest już tylko scenografią do scen strzelanin i
politykowania, ale prawdziwym, oddzielnym światem, w którym odbywają się lokalne
festyny, działają całkowicie normalne, żądne sensacji media, a zafascynowani
historią politycy kolekcjonują pamiątki z czasów Imperium. Dodatkowo, autorka
zadbała o należyte połączenie swojej książki z kolejnymi częściami sagi. W
trakcie lektury na naszych oczach powstaje Najwyższy Porządek, Nowa Republika
chyli się ku upadkowi, a Leia zakłada Ruch Oporu. Dzięki temu powieść staje się
genialnym wprowadzeniem do „Przebudzenia Mocy”.
Czytając
opis wydawniczy „Więzów krwi”, miałam lekką nadzieję, że autorka poświęci nieco
więcej miejsca najbliższym Lei. Claudia Gray poprowadziła jednak ten wątek
zupełnie inaczej niż się spodziewałam, całkowicie oddając głos swojej
bohaterce. Na kartach książki praktycznie nie spotykamy więc członków rodziny
księżniczki, z wyjątkiem Hana Solo, który z resztą pokazuje się tylko na
chwilę. Mimo to, z każdym kolejnym rozdziałem czytelnik coraz silniej
dostrzega, że Luke, Ben czy Chewie cały czas obecni są w myślach Lei. Kobieta
często ich wspomina, regularnie wysyła im wiadomości i nawet w najtrudniejszych
chwilach przede wszystkim stara się o nich zadbać. Te subtelne wtrącenia i
uwagi dostarczają jednak zaskakująco wiele informacji, unikając zarazem chaosu,
jaki spowodowałoby wprowadzenie do książki dodatkowych wątków. Autorka
szczególnie ostrożnie podchodzi do wątku syna księżniczki, chociaż podrzuca
czytelnikowi kilka ciekawych tropów, które mogą tłumaczyć jego późniejsze
przejście na Ciemną Stronę Mocy.
Lektura
„Więzów krwi” utrzymała mnie w przekonaniu, że Claudia Gray w pełni zasługuje
na miano jednej z najlepszych autorek książek o „Gwiezdnych wojnach”, jaką
znam. Oryginalność, wartka akcja, godny podziwu talent do płynnego balansowania
między drugą a trzecią trylogią… Czego więcej trzeba?
____________
Zdjęcie okładki ze zbiorów własnych
Pozostałe elementy grafiki: https://www.canva.com/
Cytat zamieszczony na plakacie pochodzi z przekładu Anny Hikiet-Berezy, Wydawnictwo Uroboros 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz